Źdźbła trawy łaskotały moją skórę. Boso przemierzałam Łąkę, rozkoszując się kropelkami na stopach. Biała, zwiewna sukienka, którą miałam na sobie, plątała mi się między nogami, a jej rąbek był mokry od rosy. Włosy przeczesywał mi ciepły wietrzyk. Tak, to miejsce było moją utopią. W oddali majaczyły jasne postaci. Zawsze chciałam być jak one. Całkowicie czysta, idealna, pewna siebie, władcza. Było w nich coś magicznego, coś co nie pozwalało odwrócić się od nich. Skupiały na sobie uwagę, zmuszając do posłuszeństwa. I nikt nie miał im tego za złe.
Na moim ramieniu przysiadł mały, niebieski ptaszek i skinął mi drobną główką, żartobliwie skubiąc moją skórę. Uśmiechnęłam się do niego i rozłożyłam ręce, unosząc je do góry. Ptak rozłożył skrzydła i, muskając mnie piórami, odfrunął. Przyglądałam się jego smukłej sylwetce powoli ginącej na tle nieba. Marzyłam o skrzydłach. Chciałam umieć latać i móc odfrunąć gdzie tylko bym chciała. Bezgraniczna wolność była moim największym pragnieniem.
Ruszyłam powoli przed siebie, jako cel obierając sobie białe postaci, które widziałam na horyzoncie. Kroczyłam uparcie przed siebie, wierząc, że kiedyś do nich dotrę. Zamiast jednak się do nich przybliżać stale się oddalałam. Moje stopy poruszały się coraz szybciej, miałam wrażenie, że praktycznie nie dotykają ziemi. Zaczynałam unosić się w powietrzu. Oczy zaszły mi łzami szczęścia, gdy zauważyłam swój cień. Nie wyglądałam już jak człowiek. Stawałam się swoim marzeniem...
Skrzyp.
To on musiał mnie obudzić. Leciutko rozchyliłam powieki, by zobaczyć, kto postanowił przerwać mój sen. Drzwi pokoju były otwarte na oścież, tak samo jak okno (musiałam zapomnieć je zamknąć po wschodzie...). Promienie beztrosko pląsały po drewnianej podłodze, wdzięcznie wpadając przez okiennice. Do mojego nosa doszedł zapach świeżo skoszonej trawy. Rozejrzałam się po pokoju, wciąż prawie nie otwierając oczu. Dopiero po chwili dostrzegłam sylwetkę na fotelu. Nie mogłam jej z nikim pomylić. Kobieta o lekko lekko pulchnej twarzy uśmiechała się do mnie czule. Nie miała pojęcia kim naprawdę jestem. Nie miała pojęcia o Rozkazach ani białych postaciach. Była zwykłym, niepowtarzalnie dobrym i wierzącym człowiekiem. Ze wstydem muszę przyznać, że zawsze zazdrościłam jej prawdziwej córce. Kiedy nachodziło mnie jednak to nieprzyjemne uczucie zawsze jakiś głosik w mojej głowie przypominał mi, że ona nie jest niczego świadoma. Teoretycznie miało mnie to uspokoić, praktycznie denerwowałam się jeszcze bardziej.
Błękitne, pełne miłości oczy wpatrywały się we mnie wyczekująco. Czekała aż się obudzę. Powstrzymując cisnący mi się na usta uśmiech, leniwie podniosłam powieki. Drgnęła. Zawsze tak reagowała. Uniosłam głowę, delikatnie unosząc kącik ust w grymasie wybudzonego ze snu dziecka.
- Witaj, śpioszku - szepnęła cicho, poprawiając się na fotelu. Zawsze tak mnie witała.
Podniosłam się na łokciach, po czym odrzuciłam kołdrę na bok i usiadłam wygodnie na miękkim łóżku. Przyglądałam się jej chwilę, obserwując miarowo unoszącą się klatkę piersiową, wesołe oczy i delikatne dołeczki w policzkach.
- Witaj, mamo - nie mogłam pozbyć się tej niepewności w głosie.
Tym razem jednak kłamstwo, ciągnięte przez tak wiele lat wciąż było koniecznością. Nie mogłam przestać. Wciąż czekałam na Rozkaz. Wiedziałam, że kiedyś musi nadejść, że jakieś wieści kiedyś dotrą i tu. A jednak nadzieja i wiara powoli mnie opuszczały. Tęskniłam za Łąką, na której byłam naprawdę szczęśliwa. Nie to, że tu było mi źle. Pod niektórymi względami mogłoby być to najcudowniejsze miejsce na Ziemi. No właśnie, chyba największym problemem okazywało się jedno słowo, które wbijało się we mnie jak jakiś cierń. Ziemia. To właśnie to najbardziej mnie gryzło.
- Zejdź na śniadanie - kobieta uśmiechnęła się do mnie, wstała z fotela i przeciągnęła się. - Ubieraj się, dziś szkoła - pogroziła mi żartobliwie palcem i zaraz zniknęła za drzwiami.
Niechętnie podniosłam się i podeszłam do okna, by je zamknąć. Kiedy na parapecie odkryłam małego ptaszka aż pisnęłam z zaskoczenia. Był identyczny jak ten ze snu.
- Czy to jakiś znak...? - wyszeptałam, przyglądając się mu. Mój gość przechylił łebek, rozłożył skrzydełka i wzbił się w powietrze, by zaraz zniknąć między liśćmi dębu. - Jeżeli to był znak mógłby być konkretniejszy! - westchnęłam, zamykając okna.
Po chwili już byłam na dole, umyta i ubrana. Moja "mama", Sylwia, w różowym fartuszku krzątała się po kuchni jak idealna gospodyni. Jasna kuchnia była sercem tego domu. Słoneczne blaty i drewniane szafki zachęcały do przygotowywania posiłków, a wielki stół stojący na środku zdawał się napominać do jedzenia wspólnych posiłków. I zazwyczaj słuchaliśmy się tego mebla. Jakkolwiek to brzmi. Nie pamiętam obiadu, którego nie jedlibyśmy w iście rodzinnej, sielskiej atmosferze, przy rozmowach na nieistotne tematy. Ktoś z zewnątrz mógłby stwierdzić, że jesteśmy idealną rodziną. Mógłby, ale nikt tak nie twierdzi. Trzymamy się na uboczu. Sylwia i Robert praktycznie z nikim się nie spotykają. Dlaczego? Wciąż próbuję to zrozumieć. Są naprawdę niesamowicie miłymi ludźmi, a jednak nie mają przyjaciół. Mieszkańcy Doliny patrzyli na nich krzywo, a ja nie wiedziałam dlaczego. Pasowali do idealności, sielskości tego miejsca tak idealnie, a jednak byli odtrącani. Od kiedy się tu zjawiłam wciąż się nad tym zastanawiałam.
- Herbata czy kakao? - uśmiechnęła się Sylwia, zauważając mnie.
- Kakao - odparłam, opadając na krzesło przy stole.
Za chwilę na blat wjechały kanapki, płatki i mój ulubiony napój.
- Kiedyś zawsze wybierałaś herbatę - nostalgiczny szept wdarł się do mojej czaszki.
No tak. Kolejny raz. Kobieta musiała być pewna, że tego nie słyszę. Nigdy otwarcie nie rozmawiała o czasie "przed". Przed moim przybyciem (o którym nie wiedziała), przed zniknięciem jej córki (o tym też nie miała pojęcia), przed tajemniczym CZYMŚ (o czym nikt nie chciał mi powiedzieć). Za mało wiedziałam i mimo tak długiego czasu tutaj wciąż popełniałam głupie błędy. Chcąc ukryć moje zakłopotanie, chwyciłam kubek i zanurzyłam usta w słodkim napoju. Co dziwne, właśnie on kojarzył mi się z Łąką, z moją utopią. Uspokajał mnie, dawał poczucie bezpieczeństwa i czyjejś opieki. Tak, kakao kojarzyło mi się z Domem, tym prawdziwym, moim Domem.
- Jedz szybko, tata zawiezie cię do szkoły.
Robert pracował ze dwie przecznice od mojej szkoły, więc często mnie podwoził. Lubiłam z nim jeździć. Prowadził spokojnie i przepisowo. Był chyba najłagodniejszym człowiekiem, jaki chodził po Ziemi. We wszystkim dostrzegał promyczek nadziei i dobra. Chyba nigdy się nie poddaje. Kiedy postawi sobie cel wytrwale do niego dąży. Jest naprawdę ambitny i pracowity. Oprócz tego czuły i opiekuńczy. Idealny ojciec i mąż, nic dodać, nic ująć.
Szybko wsunęłam śniadanie i zaraz byłam gotowa do wyjścia. "Tata" czekał na mnie na podjeździe, przy swoim Qashqai'u, w biznesowym garniaczku i niedbale nałożonym cienkim płaszczu. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się miło i obszedł samochód, by otworzyć mi drzwi od strony pasażera. Grzecznie wsiadłam. Nie odzywał się, ale to było do przewidzenia. Był dość małomównym, przywiązanym do tradycji gentelmanem. Nie przeszkadzało mi jednak milczenie między nami. Dogadywaliśmy się bez słów. Muszę się przyznać, że z nazywaniem go "tatą" był mniejszy problem niż z mówieniem "mamo" do Sylwii.
Z radia płynęła cicha, spokojna melodia. Pewnie jakiś Beethoven czy Bach, Robert ich uwielbiał. Uważał, że tylko przy dźwiękach muzyki klasycznej można wydajnie pracować. Kto wie, może i ma rację, nie mnie oceniać. Często puszczał ich kompozycje w domu, by rozruszać moje szare komórki. Teraz jednak tacie zależało na bezproblemowym podrzuceniu mnie do szkoły, a klasyka pomagała mu się skoncentrować. Pod jego czujnym okiem zapięłam pas i rozsiadłam się na wygodnym fotelu, przyglądając się przekręcanemu w stacyjce kluczykowi. Silnik posłusznie zaburczał i ruszyliśmy. Za oknami migały zielone drzewa, pola i małe domki. Przepisowo zatrzymywaliśmy się na czerwonych światłach, powoli wjeżdżając coraz bliżej centrum Doliny. Małe miasteczko, którego wszyscy mieszkańcy żyli na peryferiach nie było specjalnie rozbudowane. Kilka ulic na krzyż, niewielka dzielnica handlowa, ze dwa banki i pare urzędów - ot, i całe miasto. Już po chwili Robert zaparkował na małym placu przed szkołą i spojrzał na mnie niepewnie. Szybko wychyliłam się i musnęłam wargami jego policzek, po czym wyskoczyłam z samochodu i, machając mu, ruszyłam na lekcje.
Liceum w Dolinie było typową szkołą. Duży budynek z czerwonej cegły, ogrodzony czarnym parkanem, z kamiennymi schodami i wielkimi drewnianymi wrotami ukrywającymi jasne korytarze i znudzonych uczniów. Nie lubiłam tej szkoły. Żywiłam do niej głęboką urazę już od pierwszego dnia, którego wolałabym nie wspominać. Tragedia. Moje życie towarzyskie umarło zanim zdążyło się narodzić. Totalna porażka, jak z resztą cała ja. Chodząc korytarzami starałam się już w żaden sposób nie zwrócić na siebie uwagi. A podobno kiedyś miałam dużo znajomych. Według tego co mówi Sylwia... Teraz jednak od kiedy zamieniłam się z jej córką na miejsca jakoś nikt nie miał ochoty ze mną rozmawiać. W sumie, samej mi na tym niezbyt zależało.
Trampki irytująco piszczały na wypolerowanej posadzce. Nerwowo poprawiłam plecak na ramieniu, unikając kilku przeszywających spojrzeń i szybkim krokiem ruszyłam w stronę sali historycznej. Miałam nadzieję, że lekcja szybko minie i będę mogła całą spokojnie przesiedzieć, patrząc w okno. Cieszyłam się, że udało mi się zająć jedno z ostatnich miejsc w klasie. Dzięki temu, o ile w moim otoczeniu było w miarę cicho, mogłam spokojnie się wyłączyć. Usiadłam w swojej ławce i zaczęłam przyglądać się pobliskiej jarzębinie. Na wiotkiej gałązce przysiadł wróbel, nieśmiało skubiąc liście. Po chwili dołączyła do niego sikorka, kręcąc małym łebkiem. Z uśmiechem przyglądałam się tym wesołym stworzonkom, poszukującym pożywienia, mimo wszystko jednym uchem słuchając nauczycielki. Mówiła coś o komunizmie. Niezbyt mnie to interesowało, ptaki były o wiele bardziej intrygujące, zwłaszcza w momencie, gdy do wróbla i sikorki podleciał mój niebieski towarzysz ze snu. Wtedy nawet ruch na krześle obok, zawsze pustym, nie zwrócił mojej uwagi. Dopiero gdy ptaki odfrunęły, wirując w powietrzu, zauważyłam szatyna tuż obok mnie. Zielone oczy przemykały z rozbawieniem i nieskrywanym zaciekawieniem po mojej twarzy. Miał lekko garbaty nos i pełne wargi, które zagryzał, jakby w zamyśleniu. Niezbyt zwracałam wcześniej uwagę, na ludzi z klasy. Niezbyt mnie interesowali. Marzyłam o tym, żeby już skończyć szkołę... a najlepiej wyrwać się stąd na Łąkę. Chłopak uporczywie się we mnie wpatrywał, więc jak zawsze odwróciłam wzrok, wlepiając go w obrazek z podręcznika. Kto na nim był, w życiu sobie nie przypomnę... Wciąż czułam na sobie palące spojrzenie, więc zaryzykowałam i zwróciłam twarz ku chłopakowi. Uśmiechnął się lekko.
- Czemu tak się na mnie patrzysz? - syknęłam cicho, nie chcąc zwrócić na siebie uwagi nauczycielki.
- Zmieniłaś się - odparł tylko, po czym przeniósł wzrok na tablicę.
Nie odzywaliśmy się do siebie później. W głowie rozważałam jego słowa, próbując odnaleźć ich ukryty sens, podtekst. Cokolwiek, czym mógł chcieć mnie urazić. Jego obecność jednak dziwnie mnie rozpraszała. Mimo ponownego pojawienia się niebieskiego ptaszka na parapecie, nie mogłam się na nim skupić, mimowolnie wracając spojrzeniem do kolegi z ławki. Nie miałam pojęcia nawet jak się nazywał. No tak, po co zawierać znajomości, skoro i tak w końcu przejadę się na ludziach. Im nie można ufać. Nigdy. Kimkolwiek by nie byli.
Kiedy w końcu wyszłam ze szkoły czułam się gorzej niż zwykle. Byłam kompletnie przytłoczona ilością zadań domowych, nauki i podejrzanymi spojrzeniami szatyna. Marzyłam tylko o moim miękkim łóżku i kubku kakao. Tak niewiele uczyniłoby mnie najszczęśliwszą osobą na Ziemi. Nie mogłam jednak liczyć na szybkie spełnienie pragnienia - Robert pracował dziś do późna, co dla mnie oznaczało spacer przez całe miasto.
Tuż obok liceum mieścił się mały, drewniany, sprawiający wrażenie opuszczonego kościółek. Lubiłam tam zachodzić. Większość mieszkańców Doliny omijała go szerokim łukiem twierdząc, że nie wierzą w Opatrzność, ani w Boga. Nie wiedzieli tego co ja... Ten budynek był jedynym takim miejscem w Dolinie. Często zachodziłam tam, wracając do domu. Na parafii pracował starszy Ksiądz, którego kazania chwytały za serce. Odwiedzanie go i słuchanie jego opowieści było jednym z najlepszych zajęć, jakimi mogłam się tutaj zajmować. Dyskusje z Księdzem z kolei bywały bardzo zażarte. Miał swoje poglądy, ja swoje. Często spieraliśmy się w niektórych kwestiach, ale zawsze jakoś się dogadywaliśmy. Miejsce to miało w sobie coś uspokajającego, coś co przybliżało mnie do mojego domu...
Tym razem jednak, gdy tylko postawiłam stopę na skrzypiących deskach, poczułam się inaczej niż zawsze. Ogarnęła mnie świadomość, że zaraz coś się stanie. Nie wiedziałam tylko co. Serce zaczęło mi szybciej bić, czułam rozszerzające się źrenice. Czyżby w końcu nadszedł Rozkaz?
Niepewnym krokiem zaczęłam przemierzać nawę główną, na co deski odpowiadały - dość upiornymi w takich okolicznościach - dźwiękami. Rozglądałam się za Księdzem, mając nadzieję, że cokolwiek się nie stanie będę miała w nim jakieś oparcie. Niestety byłam coraz bliżej ołtarza, a staruszka ani śladu. Wokół mnie zaczęła się tworzyć lekka mgiełka. Nerwowo przeczesywałam wzrokiem ławki, licząc, że znajdę kogokolwiek, kto wyjaśniłby mi, co jest grane. Oczywiście się przeliczyłam. Budynek był całkowicie pusty, nie licząc kilku zabłąkanych kotów i jaskółek z gniazda pod sufitem.
Stanęłam przed ołtarzem, z nogami jak z galarety. Bałam się. Bałam się, że to jednak nie będzie Rozkaz, że to tylko wyobraźnia płata mi figla. Bałam się, że jeżeli to Rozkaz to są to tylko informacje, co dalej mam robić w Dolinie. Bałam się, że to będzie jeden z Nich, chcący tylko ze mnie zadrwić, jak to już bywało. Nigdy nie grzeszyłam odwagą i śmiałością.
Nagle otoczyło mnie jasne światło. Tak jasne, że musiałam przymknąć powieki. Nie wiedziałam, co się dzieje. Chciałam jak najszybciej dowiedzieć się co jest grane. W gardle mi zaschło, oddech był nierówny, źrenice rozszerzone mimo tak jasnego światła.
Po chwili wszystko zgasło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pozostał tylko szum w uszach i niepewna świadomość utraty czegoś ważnego.
_______________________
Ta daaaam, oto i rozdział pierwszy *u*
Tak, jestem z niego mega zadowolona. Tak jak rzadko mi się zdarza. Mimo kilku niedociągnięć jestem z niego naprawdę dumna.
Mam nadzieję że i Wam się spodobał *.*
Wielkie podziękowania dla moich dziewczątek: Clar, Des, Kath, nie wiem czy bez Wam to by powstało! Uściski i buziaki dla Eweliny i Patcha (ha, wyszło na Twoje), za równie wielką pomoc!
Pozdrawiam, życzę miłego 2014 (lepszego niż 2013 przede wszystkim) i... apeluję o komentarze *nieśmiało*
Wasza Cupcake.
wtorek, 31 grudnia 2013
poniedziałek, 23 grudnia 2013
Pustka. Prolog.
Wiatr cicho hulał między liśćmi, unosząc wokół delikatny wiosenny zapach.Wszędzie robiło się zielono, na roślinach zaczęły pojawiać się pąki. Ptaki wracały do swoich gniazdek, poprawiając je świeżymi listkami, piórkami i wszelkimi znaleziskami. Wiosna na dobre rozgościła się w okolicy. Zdawało się, że całą Dolinę spowił spokój, że w takim miejscu nic złego nie może się dziać. Jakże często jednak pozory kłamią. Kto jak kto, ale ja miałam tego świadomość. Widziałam budzące się do życia zwierzęta, dookoła latały kolorowe motyle, a uporczy muchy brzęczały mi tuż przy uchu.
Harmonia. To słowo zdawało się opisywać wszystko, co działo się w Dolinie z rozpoczęciem Wiosny. Zdawało się. Harmonią można było od zawsze nazwać tylko widoki, powierzchowność tego cichego miejsca. Nikt nie wiedział, jakie sekrety kryje Dolina. Nikt nie pomyślałby, co ukrywają mieszkańcy tego sielskiego krajobrazu. Najciemniej jest pod latarnią. Jasny świat, wydawałoby się rządzony najczystszymi prawami natury ukrywał swoje wnętrze. Mało kto wiedział o nim wiele. Nikt nie podejrzewałby, jak straszne rzeczy mogą się tu dziać.
Kolejny podmuch wiatru rozwiał mi włosy. Westchnęłam cicho, czując chłodne powietrze na nagich ramionach. Słońce powoli wschodziło, poranna mgła opadała. Dolina wydawała się tak utopijnym miejscem, kiedy promienie przebijały się przez liście znacząc trawnik złotymi refleksami. Bajeczna Dolina, przypominająca krainę z baśni dopiero budziła się. Wiedziałam dobrze, że tylko wydaje się tak niewinna. W rzeczywistości takie miejca były najniebezpieczniejsze. Kto jak kto, ale ja doskonale o tym wiedziałam, po spędzeniu tu tych nastu lat. I szczerze mówiąc miałam serdecznie dość tego zdradliwego miejsca i jego tajemnic. Teoretycznie nigdy nic mnie tu nie trzymało. A praktycznie? Praktycznie nie było szans, żebym opuściła Dolinę bez wyraźnego Rozkazu. Jak na ironię, jedynym Rozkazem jaki dostałam kiedykolwiek było właśnie zejście tu. Utknęłam tu, przez Rozkaz i tylko Rozkaz mógłby mnie stąd kiedykolwiek wyciągnąć.
Słońce wschodzące leniwie coraz wyżej po bezchmurnym niebie zdawało się na nowo kolorować okolicę. Wszelkie szarości znikały ustępując miejsca soczystej zieleni i delikatnemu różowi wiśniowych pąków. Wdychałam łagodny zapach, rozkoszując się rzadką chwilą spokoju. Poranki w Dolinie to naprawdę niesamowite, bajeczne momenty. Każdego dnia oczekiwałam tylko tego. Mgła prawie całkowicie opadła, odkrywając przed wszystkimi wydawałoby się idealną, utopijną krainę. Turyści nazywali Dolinę "Rajem na Ziemi". Nie mieli pojęcia jak daleko są w tym stwierdzeniu od prawdy.
Odepchnęłam się od gałęzi, by wirując opaść z nienaganną gracją na trawę. Moje bose stopy były pieszczone delikatnymi źdźbłami świeżej trawy i chłodzone drobnymi kropelkami porannej rosy. Ze wstydem muszę przyznać, że to jedna z tych niewielu rzeczy, za którymi będę myśleć tęsknie po opuszczeniu Doliny. Tylko tu błyszczące w słońcu drobinki osiadłe na liściach i trawie potrafiły we mnie wzbudzić taki zachwyt. Nigdzie indziej. Tanecznym krokiem przemierzyłam mokry trawnik, który przy każdym kroku łaskotał odkrytą skórę nóg, by po chwili dotrzeć na kamienistą ścieżynkę. Ostrożnie, by nie poranić stóp, przeszłam po niej aż do jasnej ściany budynku, o którą oparta była stara, drewniana drabina. Nieco niepewnie zaczęłam się po niej wspinać, mimowolnie odwracając się ku rozłożystemu dębowi, na którym przesiadywałam każdego poranka. Delikatny wietrzyk tak poruszał gałęziami starego drzewa, że te wyglądało jakby machało mi listkami na pożegnanie. Kiedy dotarłam do swojego okna, bezszelestnie wślizgnęłam się do wnętrza pokoju, by zaraz wsunąć się z powrotem pod ciepłą kołdrę i powrócić w ramiona ożywczego snu.
Każdy mój ranek wyglądał podobnie. Czy chciałam czy nie budziłam się przed wschodem słońca, by cicho wymknąć się do ogrodu, zasiąść na najniższej gałęzi dębu i przesiedzieć tam aż najbliższa z gwiazd wyjrzy całkowicie zza Wzgórz. Później po starej drabinie wracałam do sypialni, zakopywałam się pod pierzyną i zasypiałam, aż do budzika. Robiłam tak od kiedy pamiętam, niezależnie od pogody czy stanu zdrowia. Coś ciągnęło mnie, by robić tak a nie inaczej, jakaś niezrozumiała Potrzeba, która niczym magnes kazała mi codziennie usiąść na gałęzi. Tylko tam i tylko wtedy odczuwałam, że te miejsce nie jest tak złe, że Dolina ma w sobie trochę dobra. Sceneria zawsze miała w sobie coś baśniowego. Możliwe, że wpływ na moje odczucia miało nagłe wyrwanie z krainy marzeń sennych, ale nie obchodziło mnie to. Cieszyłam się, że chociaż na chwilę mogę zapomnieć o prawdzie o Dolinie.
_______________________
Tu du dum duuuum ;D
Oto nowe opowiadanie, do którego nie wiem co mnie natchnęło. Tak czy siak mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu jak kiedyśniejsze "Mój świat".
Także oczekuję na jakiekolwiek komentarze z opiniami i... życzę wesołych świąt, bo pewnie nie zdążę nic naskrobać do ich czasu...
Wasza Cupcake.
Harmonia. To słowo zdawało się opisywać wszystko, co działo się w Dolinie z rozpoczęciem Wiosny. Zdawało się. Harmonią można było od zawsze nazwać tylko widoki, powierzchowność tego cichego miejsca. Nikt nie wiedział, jakie sekrety kryje Dolina. Nikt nie pomyślałby, co ukrywają mieszkańcy tego sielskiego krajobrazu. Najciemniej jest pod latarnią. Jasny świat, wydawałoby się rządzony najczystszymi prawami natury ukrywał swoje wnętrze. Mało kto wiedział o nim wiele. Nikt nie podejrzewałby, jak straszne rzeczy mogą się tu dziać.
Kolejny podmuch wiatru rozwiał mi włosy. Westchnęłam cicho, czując chłodne powietrze na nagich ramionach. Słońce powoli wschodziło, poranna mgła opadała. Dolina wydawała się tak utopijnym miejscem, kiedy promienie przebijały się przez liście znacząc trawnik złotymi refleksami. Bajeczna Dolina, przypominająca krainę z baśni dopiero budziła się. Wiedziałam dobrze, że tylko wydaje się tak niewinna. W rzeczywistości takie miejca były najniebezpieczniejsze. Kto jak kto, ale ja doskonale o tym wiedziałam, po spędzeniu tu tych nastu lat. I szczerze mówiąc miałam serdecznie dość tego zdradliwego miejsca i jego tajemnic. Teoretycznie nigdy nic mnie tu nie trzymało. A praktycznie? Praktycznie nie było szans, żebym opuściła Dolinę bez wyraźnego Rozkazu. Jak na ironię, jedynym Rozkazem jaki dostałam kiedykolwiek było właśnie zejście tu. Utknęłam tu, przez Rozkaz i tylko Rozkaz mógłby mnie stąd kiedykolwiek wyciągnąć.
Słońce wschodzące leniwie coraz wyżej po bezchmurnym niebie zdawało się na nowo kolorować okolicę. Wszelkie szarości znikały ustępując miejsca soczystej zieleni i delikatnemu różowi wiśniowych pąków. Wdychałam łagodny zapach, rozkoszując się rzadką chwilą spokoju. Poranki w Dolinie to naprawdę niesamowite, bajeczne momenty. Każdego dnia oczekiwałam tylko tego. Mgła prawie całkowicie opadła, odkrywając przed wszystkimi wydawałoby się idealną, utopijną krainę. Turyści nazywali Dolinę "Rajem na Ziemi". Nie mieli pojęcia jak daleko są w tym stwierdzeniu od prawdy.
Odepchnęłam się od gałęzi, by wirując opaść z nienaganną gracją na trawę. Moje bose stopy były pieszczone delikatnymi źdźbłami świeżej trawy i chłodzone drobnymi kropelkami porannej rosy. Ze wstydem muszę przyznać, że to jedna z tych niewielu rzeczy, za którymi będę myśleć tęsknie po opuszczeniu Doliny. Tylko tu błyszczące w słońcu drobinki osiadłe na liściach i trawie potrafiły we mnie wzbudzić taki zachwyt. Nigdzie indziej. Tanecznym krokiem przemierzyłam mokry trawnik, który przy każdym kroku łaskotał odkrytą skórę nóg, by po chwili dotrzeć na kamienistą ścieżynkę. Ostrożnie, by nie poranić stóp, przeszłam po niej aż do jasnej ściany budynku, o którą oparta była stara, drewniana drabina. Nieco niepewnie zaczęłam się po niej wspinać, mimowolnie odwracając się ku rozłożystemu dębowi, na którym przesiadywałam każdego poranka. Delikatny wietrzyk tak poruszał gałęziami starego drzewa, że te wyglądało jakby machało mi listkami na pożegnanie. Kiedy dotarłam do swojego okna, bezszelestnie wślizgnęłam się do wnętrza pokoju, by zaraz wsunąć się z powrotem pod ciepłą kołdrę i powrócić w ramiona ożywczego snu.
Każdy mój ranek wyglądał podobnie. Czy chciałam czy nie budziłam się przed wschodem słońca, by cicho wymknąć się do ogrodu, zasiąść na najniższej gałęzi dębu i przesiedzieć tam aż najbliższa z gwiazd wyjrzy całkowicie zza Wzgórz. Później po starej drabinie wracałam do sypialni, zakopywałam się pod pierzyną i zasypiałam, aż do budzika. Robiłam tak od kiedy pamiętam, niezależnie od pogody czy stanu zdrowia. Coś ciągnęło mnie, by robić tak a nie inaczej, jakaś niezrozumiała Potrzeba, która niczym magnes kazała mi codziennie usiąść na gałęzi. Tylko tam i tylko wtedy odczuwałam, że te miejsce nie jest tak złe, że Dolina ma w sobie trochę dobra. Sceneria zawsze miała w sobie coś baśniowego. Możliwe, że wpływ na moje odczucia miało nagłe wyrwanie z krainy marzeń sennych, ale nie obchodziło mnie to. Cieszyłam się, że chociaż na chwilę mogę zapomnieć o prawdzie o Dolinie.
_______________________
Tu du dum duuuum ;D
Oto nowe opowiadanie, do którego nie wiem co mnie natchnęło. Tak czy siak mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu jak kiedyśniejsze "Mój świat".
Także oczekuję na jakiekolwiek komentarze z opiniami i... życzę wesołych świąt, bo pewnie nie zdążę nic naskrobać do ich czasu...
Wasza Cupcake.
czwartek, 14 listopada 2013
Cup ofiara własnych ambicji; Pióro. Prolog.
Miałam dodać dziś prolog opowiadania "Mówisz i masz", jednak moje pomysły okazały się sprzeczne i... te opowiadanie zacznę dodawać nieco później. Z tejże okazji naszło mnie na coś innego, więc idąc na żywioł oto i kolejne opowiadanie - Pióro.
__ __ __ __
Zima zbliżała się wielkimi krokami. Chłodne powietrze zastąpiło ciepłe powiewy. Nieliczne liście na drzewach miały depresyjnie brunatne barwy. Na trawnikach, chodnikach i jezdniach wszechobecna była bura breja, skutecznie zniechęcająca do spacerów.
W żółtym pokoju, otoczona stosem książek, pod niebieskim kocem siedziała nastoletnia szatynka. Uparcie, z ołówkiem w dłoni, starała się odwzorować schemat z podręcznika. Aparat Golgiego. Nic specjalnego. Kilka spłaszczonych cystern, pęcherzyki wokół, strefa cis i trans, diktiosom... Odgarnęła włosy z twarzy i przerzuciła je na plecy, kiedy nagle na jej zeszyt opadło małe, białe piórko. Nic specjalnego. Jasny puszek na cienkim nibypatyczku. Dziewczyna z uśmiechem położyła pióro na palec i zdmuchnęła je, chcąc wrócić do zadań. Puszek jednak uparcie do niej wracał. W końcu, zdenerwowana, wyrzuciła piórko przez okno. Porwane przez wiatr wirowało chwilę by zaraz rozpłynąć się w powietrzu. Szatynka chwilę wpatrywała się w miejsce zniknięcia białego puszku jak zaczarowana.
Kiedy wróciła do lekcji ze zdziwieniem odkryła kilka piór w swoim piórniku. Pisnęła z przestrachem, na co jak na zawołanie zniknęły wszelkie białe puszki.
Dni mijały, dziewczyna zdążyła zapomnieć o dziwnym, pierzastym incydencie.
Była w drugiej klasie liceum, uczyła się dobrze - nigdy nie miała z tym problemów. Jedyną jej formą udzielania się, otwierania był szkolny teatr. Nie miała zbyt wielu znajomych, a jej przyjaźnie rzadko bywały trwałe. Nie umiała zaufać. Wśród chłopaków nie miała powodzenia, uznawana za szarą myszkę, nudną kujonicę. Nie przejmowała się tym jednak. Kochała spędzać wieczory czytając romanse i spotykając się z wyimaginowanymi postaciami. Zdawała się szczęśliwa.
Któregoś jesiennego dnia, po próbie, wracała z kolegą. Rozmowa z nim sprawiała jej nielada przyjemność. Żartowali, śmiali się w najlepsze. Kiedy przyszło do rozstania, a chłopak otworzył przed nią ramiona ochoczo się do niego przytuliła. Po chwili już była w drodze do domu, a na jej buta opadło pojedyncze białe piórko. Nagle przypomniała jej się sytuacja z kilku tygodni wstecz. Spanikowana straciła nad sobą kontrolę i ruszyła biegiem przed siebie. Ze strachu nie zatrzymała się na przejściu i to okazało się jej wielkim błędem.
Łucja wylądowała w szpitalu.
______________________
Taki tam niezbyt optymistyczny początek, ale... mam swoją wizję ;>
Także ten. To już 10 miesięcy tego bloga! Jestem ciekawa, ile osób jeszcze tu zagląda... no, nic.
Do nastepnego!
Wasza Cupcake.
__ __ __ __
Zima zbliżała się wielkimi krokami. Chłodne powietrze zastąpiło ciepłe powiewy. Nieliczne liście na drzewach miały depresyjnie brunatne barwy. Na trawnikach, chodnikach i jezdniach wszechobecna była bura breja, skutecznie zniechęcająca do spacerów.
W żółtym pokoju, otoczona stosem książek, pod niebieskim kocem siedziała nastoletnia szatynka. Uparcie, z ołówkiem w dłoni, starała się odwzorować schemat z podręcznika. Aparat Golgiego. Nic specjalnego. Kilka spłaszczonych cystern, pęcherzyki wokół, strefa cis i trans, diktiosom... Odgarnęła włosy z twarzy i przerzuciła je na plecy, kiedy nagle na jej zeszyt opadło małe, białe piórko. Nic specjalnego. Jasny puszek na cienkim nibypatyczku. Dziewczyna z uśmiechem położyła pióro na palec i zdmuchnęła je, chcąc wrócić do zadań. Puszek jednak uparcie do niej wracał. W końcu, zdenerwowana, wyrzuciła piórko przez okno. Porwane przez wiatr wirowało chwilę by zaraz rozpłynąć się w powietrzu. Szatynka chwilę wpatrywała się w miejsce zniknięcia białego puszku jak zaczarowana.
Kiedy wróciła do lekcji ze zdziwieniem odkryła kilka piór w swoim piórniku. Pisnęła z przestrachem, na co jak na zawołanie zniknęły wszelkie białe puszki.
Dni mijały, dziewczyna zdążyła zapomnieć o dziwnym, pierzastym incydencie.
Była w drugiej klasie liceum, uczyła się dobrze - nigdy nie miała z tym problemów. Jedyną jej formą udzielania się, otwierania był szkolny teatr. Nie miała zbyt wielu znajomych, a jej przyjaźnie rzadko bywały trwałe. Nie umiała zaufać. Wśród chłopaków nie miała powodzenia, uznawana za szarą myszkę, nudną kujonicę. Nie przejmowała się tym jednak. Kochała spędzać wieczory czytając romanse i spotykając się z wyimaginowanymi postaciami. Zdawała się szczęśliwa.
Któregoś jesiennego dnia, po próbie, wracała z kolegą. Rozmowa z nim sprawiała jej nielada przyjemność. Żartowali, śmiali się w najlepsze. Kiedy przyszło do rozstania, a chłopak otworzył przed nią ramiona ochoczo się do niego przytuliła. Po chwili już była w drodze do domu, a na jej buta opadło pojedyncze białe piórko. Nagle przypomniała jej się sytuacja z kilku tygodni wstecz. Spanikowana straciła nad sobą kontrolę i ruszyła biegiem przed siebie. Ze strachu nie zatrzymała się na przejściu i to okazało się jej wielkim błędem.
Łucja wylądowała w szpitalu.
______________________
Taki tam niezbyt optymistyczny początek, ale... mam swoją wizję ;>
Także ten. To już 10 miesięcy tego bloga! Jestem ciekawa, ile osób jeszcze tu zagląda... no, nic.
Do nastepnego!
Wasza Cupcake.
wtorek, 12 listopada 2013
New story?
Cupcake postanawia wrócić! Yaaay, blogsfera pewnie nie szaleje, ale co tam ;p
Na początku pozdrawiam wszystkich Czytelników... blablabla.
Jedziemyyy!
Za około dwa miesiące minie rok od założenia tego bloga, soł postanowiłam go ożywić i rozpocząć nową historię yaaay.
3majcie za mnie kciuki!
Wasza Cupcake.
Na początku pozdrawiam wszystkich Czytelników... blablabla.
Jedziemyyy!
Za około dwa miesiące minie rok od założenia tego bloga, soł postanowiłam go ożywić i rozpocząć nową historię yaaay.
3majcie za mnie kciuki!
Wasza Cupcake.
niedziela, 14 lipca 2013
Moi drodzy...
Siemanko cześć i czołem ;*
Dawno mnie tu nie było, a to wręcz niewybaczalne! Wierzę jednak w Wasze dobre serduszka...
W każdym razie, ten post nie został stworzony w celu wyjaśnienia mojej nieobecności (a przynajmniej nie tylko). Chciałam Was, moi drodzy, uświadomić, że Wasza Cupcake. urzęduje na blogspocie już pół roku! Że już od pół roku bloggera zamęczam moją obecnością!
Tak, dokładnie 14 stycznia 2013 dodałam tu pierwszą notkę *wzdycha*
Na początku szło jak po maśle! Notki potrafiałam wstawiać codziennie, nawet po kilka. Po pewnym czasie jednak dostałam pewnego załamania i wszystko zaczęło się po trochu sypać. W maju moja wena kompletnie postanowiła zrobić sobie wakacje, chociaż zatrzymywałam ją jak mogłam nowymi pomysłami na blogi. Nie słuchała mnie. Właśnie wtedy nastąpiła ta długa, głucha, bezowocna przerwa.
Kochani! Teraz znów wpadłam na kolejny genialny pomysł i założyłyśmy z moimi kochanymi bloggerkami nowy blog! Link? Proszę Was bardzo, kochani! <klik>
Mam nadzieję, że dzięki temu wróci mi wena i będę kontynuowała opowiadania z tego bloga...
Trzymajcie kciuki!
Wasza Cupcake.
Dawno mnie tu nie było, a to wręcz niewybaczalne! Wierzę jednak w Wasze dobre serduszka...
W każdym razie, ten post nie został stworzony w celu wyjaśnienia mojej nieobecności (a przynajmniej nie tylko). Chciałam Was, moi drodzy, uświadomić, że Wasza Cupcake. urzęduje na blogspocie już pół roku! Że już od pół roku bloggera zamęczam moją obecnością!
Tak, dokładnie 14 stycznia 2013 dodałam tu pierwszą notkę *wzdycha*
Na początku szło jak po maśle! Notki potrafiałam wstawiać codziennie, nawet po kilka. Po pewnym czasie jednak dostałam pewnego załamania i wszystko zaczęło się po trochu sypać. W maju moja wena kompletnie postanowiła zrobić sobie wakacje, chociaż zatrzymywałam ją jak mogłam nowymi pomysłami na blogi. Nie słuchała mnie. Właśnie wtedy nastąpiła ta długa, głucha, bezowocna przerwa.
Kochani! Teraz znów wpadłam na kolejny genialny pomysł i założyłyśmy z moimi kochanymi bloggerkami nowy blog! Link? Proszę Was bardzo, kochani! <klik>
Mam nadzieję, że dzięki temu wróci mi wena i będę kontynuowała opowiadania z tego bloga...
Trzymajcie kciuki!
Wasza Cupcake.
wtorek, 30 kwietnia 2013
Mój świat. Rozdział XVII: "Jak dotąd sprawdzasz się niesamowicie..."
Stali wpatrując się we mnie uważnie. Nie myśląc co robię, zatrzasnęłam im drzwi przed nosem. Gdyby nie ten głupi sen, pewnie nie byłabym aż tak nerwowa...
Oparłam się o ścianę, głęboko i odetchnęłam najciszej jak mogłam.
- Mela, kochanie, kto to był...?
- Ym... Kolędnicy - odparłam niepewnie, wciąż próbując uspokoić oddech.
- Czemu ich nie wpuściłaś? - usłyszałam powolne człapanie babuni.
- Bo... - nie miałam kompletnie pomysłu na powód.
Nagle znów rozległo się pukanie i dźwięki dzwonka.
Westchnęłam, a babunia uśmiechnęła się zachęcająco. Nacisnęłam klamkę i pociągnęłam za nią.
Przede mną stali dwaj chłopcy. Jeden ubrqny na biało, drugi na czarno. Jeden miał aureolkę ze złotego drucika umieszczoną na blond czuprynie i błyszczące radośnie błękitne oczy, drugi z kolei czerwone różki na czarnej "opasce" założone niedbale na ciemne włosy i szare tęczówki. Ich spojrzenia zdawały się przewiercać mnie na wylot. Obaj bez słowa wyjaśnienia równocześnie chwycili mnie za ręce i świat mi się zamazał. Wszystko stało się jedną, bezkształtną, kolorową plamą. Miałam wrażenie, jakbyśmy się unosili w powietrzu. Kiedy znów zaczęłam widzieć przed sobą braci Sosnowskich odkryłam, że nie jesteśmy u mnie. Staliśmy na małym mostku, nad jakąś rzeczką.
Marcel opierał się o barierkę i wpatrywał w mały strumyczek płynący między krami lodu. Jego brat z kolei wpatrywał się uporczywie we mnie.
- Po co mnie tu wywieźliście...?
- Nie wywieźliśmy a teleportowaliśmy. To słowo bardziej tu pasuje... - mruknął jeden z chłopaków.
- Nieważne - mruknęłam, skopując małą grudkę lodu z mostka. - Mówcie o co chodzi.
- Iris...
- Cholera! Jestem Me...
- Nie, ukochana. JESTEŚ IRIS. Cokolwiek byś nie mówiła i jakkolwiek byś nie zaprzeczała. Tym razem nie dam się zwieść - poczułam dłoń na ramieniu.
- Nie dam się omamić - usłyszałam cichy głos blondyna i znów coś opadającego na moje drugie ramię.
- Od dziś zwracamy ci twe miano, Iris. Musisz tylko dokonać wyboru. Ten ostatni raz. Nie pozwolimy się okłamać. Nie wyrwiesz się. My w końcu uczymy się na błędach... - równym głosem, niczym roboty powiedzieli bracia.
- Ale o co wam chodzi...? - szepnęłam przerażona.
- Musisz wybrać - szepnął kusząco ciemnowłosy. - Ja albo on. Anioł upadły lub twój stróż. Wieczne potępienie lub wieczny spokój...
- Boże! Dlaczego ja?!
Wokół nas zrobiło się przeraźliwie jasno. Ziemia zaczęła drżeć.
- Nie powinniście tego robić. Nie została stworzona do żadnego z waszych światów, nie pamiętacie? - z jasności wyłonił się kształt kobiety. - Jestem Alliance, z francuskiego znaczy to przymierze. Obserwuję cię Iris od wieków. Jak dotąd sprawdzasz się niesamowicie... Robisz dokładnie to, o co chodziło obu Panom. Stworzenie cię jednak nie wychodzi żadnemu z nich na dobre - zachichotała złośliwie. - Ale przejdźmy do rzeczy. Pewnie nie znasz swojej historii, prawda? - kiedy potaknęłam nieśmiało, ona zaczęła kontynuować. - Twoje imię znaczy TĘCZA. Wiesz, czego symbolem jest tęcza według religii chrześcijańskiej? Jest symbolem przymierza. Wiele wieków temu Bóg założył się z Szatanem. Nic nadzwyczajnego. Znamy takie przypadki. Choćby Hiob - mówiła szybko, musiałam bardzo się skupić, żeby zrozumieć jej słowa. - Więc tym razem chodziło o to, by tchnąć życie w istotę ludzką. Nie mogła być zwykła, ze względu na wymysł Pana Piekieł. Chodziło o zwiedzenie aniołów na złą drogę, ale nie na tyle by odwrócili się od Pana Jasności. Chyba chłopcy wspominali ci o upadłych aniołach? Wszystko przez jedną śmiertelniczkę o nieśmiertelnej duszy, która została obdarzona kilkoma drobnymi darami... Między innymi możliwością, nazwijmy to... reinkarnacji czy czytania wspomnień. Doświadczyłaś już tego, Iris. Twoja dusza jest symbolem zakładu a jednocześnie swoistego porozumienia... Zrozumiałaś cokolwiek?
- Powiedzmy - mruknęłam, zastanawiając się nad sensem jej słów.
- Nie daj się chłopakom. Musisz uważać, bo zakład jak to zakład zawsze ma jakiś haczyk! - z tymi słowami znikła, rozpłynęła się w powietrzu.
- Iris, wybierz.
- Nie - odparłam po prostu i skupiłam się. Wniknęłam do wspomnień ich obu na raz, nie ruszając się, czyli znów bez kontaktu cielesnego.
W ich głowach wszystko było pomieszane. Próbowałam dotrzeć do wspomnień o Iris... czyli o sobie, jednak nie zdążyłam. Nie byłam w tym jeszcze wprawiona, więc szybko (nie wiem w jaki sposób) przerwali więź.
- Iris, obaj cię pragniemy. Ja uczynię cię takim jak ja a on... aniołem stróżem czy czymś takim. Wybieraj!
- Zostałam stworzona jako kusicielka i taką pozostanę - prychnęłam.
- Ależ... - w oczach Marcela dotrzegłam autentyczny ból. - Mela, proszę...
- Nie - warknęłam. - Nie chcę być białą anielicą, to jie dla mnie!
- Iris, zatem... Podążysz za mną?
- Tobie, Dominiku, ufałam, ale narobiłeś mi taką kołomyję w głowie, że... upadli mnie nie kręcą... - zarzuciłam włosami i ruszyłam przed siebie, o dziwo znając drogę.
_______________________
Wiem, że krótki. Mam jednak nadzieję, że się spodoba ^^
Dedyk dla Pauliny ;***
Buuuzialki ;*
Wasza Cupcake.
PS Alexo! Czekam na odpowiedź!
Oparłam się o ścianę, głęboko i odetchnęłam najciszej jak mogłam.
- Mela, kochanie, kto to był...?
- Ym... Kolędnicy - odparłam niepewnie, wciąż próbując uspokoić oddech.
- Czemu ich nie wpuściłaś? - usłyszałam powolne człapanie babuni.
- Bo... - nie miałam kompletnie pomysłu na powód.
Nagle znów rozległo się pukanie i dźwięki dzwonka.
Westchnęłam, a babunia uśmiechnęła się zachęcająco. Nacisnęłam klamkę i pociągnęłam za nią.
Przede mną stali dwaj chłopcy. Jeden ubrqny na biało, drugi na czarno. Jeden miał aureolkę ze złotego drucika umieszczoną na blond czuprynie i błyszczące radośnie błękitne oczy, drugi z kolei czerwone różki na czarnej "opasce" założone niedbale na ciemne włosy i szare tęczówki. Ich spojrzenia zdawały się przewiercać mnie na wylot. Obaj bez słowa wyjaśnienia równocześnie chwycili mnie za ręce i świat mi się zamazał. Wszystko stało się jedną, bezkształtną, kolorową plamą. Miałam wrażenie, jakbyśmy się unosili w powietrzu. Kiedy znów zaczęłam widzieć przed sobą braci Sosnowskich odkryłam, że nie jesteśmy u mnie. Staliśmy na małym mostku, nad jakąś rzeczką.
Marcel opierał się o barierkę i wpatrywał w mały strumyczek płynący między krami lodu. Jego brat z kolei wpatrywał się uporczywie we mnie.
- Po co mnie tu wywieźliście...?
- Nie wywieźliśmy a teleportowaliśmy. To słowo bardziej tu pasuje... - mruknął jeden z chłopaków.
- Nieważne - mruknęłam, skopując małą grudkę lodu z mostka. - Mówcie o co chodzi.
- Iris...
- Cholera! Jestem Me...
- Nie, ukochana. JESTEŚ IRIS. Cokolwiek byś nie mówiła i jakkolwiek byś nie zaprzeczała. Tym razem nie dam się zwieść - poczułam dłoń na ramieniu.
- Nie dam się omamić - usłyszałam cichy głos blondyna i znów coś opadającego na moje drugie ramię.
- Od dziś zwracamy ci twe miano, Iris. Musisz tylko dokonać wyboru. Ten ostatni raz. Nie pozwolimy się okłamać. Nie wyrwiesz się. My w końcu uczymy się na błędach... - równym głosem, niczym roboty powiedzieli bracia.
- Ale o co wam chodzi...? - szepnęłam przerażona.
- Musisz wybrać - szepnął kusząco ciemnowłosy. - Ja albo on. Anioł upadły lub twój stróż. Wieczne potępienie lub wieczny spokój...
- Boże! Dlaczego ja?!
Wokół nas zrobiło się przeraźliwie jasno. Ziemia zaczęła drżeć.
- Nie powinniście tego robić. Nie została stworzona do żadnego z waszych światów, nie pamiętacie? - z jasności wyłonił się kształt kobiety. - Jestem Alliance, z francuskiego znaczy to przymierze. Obserwuję cię Iris od wieków. Jak dotąd sprawdzasz się niesamowicie... Robisz dokładnie to, o co chodziło obu Panom. Stworzenie cię jednak nie wychodzi żadnemu z nich na dobre - zachichotała złośliwie. - Ale przejdźmy do rzeczy. Pewnie nie znasz swojej historii, prawda? - kiedy potaknęłam nieśmiało, ona zaczęła kontynuować. - Twoje imię znaczy TĘCZA. Wiesz, czego symbolem jest tęcza według religii chrześcijańskiej? Jest symbolem przymierza. Wiele wieków temu Bóg założył się z Szatanem. Nic nadzwyczajnego. Znamy takie przypadki. Choćby Hiob - mówiła szybko, musiałam bardzo się skupić, żeby zrozumieć jej słowa. - Więc tym razem chodziło o to, by tchnąć życie w istotę ludzką. Nie mogła być zwykła, ze względu na wymysł Pana Piekieł. Chodziło o zwiedzenie aniołów na złą drogę, ale nie na tyle by odwrócili się od Pana Jasności. Chyba chłopcy wspominali ci o upadłych aniołach? Wszystko przez jedną śmiertelniczkę o nieśmiertelnej duszy, która została obdarzona kilkoma drobnymi darami... Między innymi możliwością, nazwijmy to... reinkarnacji czy czytania wspomnień. Doświadczyłaś już tego, Iris. Twoja dusza jest symbolem zakładu a jednocześnie swoistego porozumienia... Zrozumiałaś cokolwiek?
- Powiedzmy - mruknęłam, zastanawiając się nad sensem jej słów.
- Nie daj się chłopakom. Musisz uważać, bo zakład jak to zakład zawsze ma jakiś haczyk! - z tymi słowami znikła, rozpłynęła się w powietrzu.
- Iris, wybierz.
- Nie - odparłam po prostu i skupiłam się. Wniknęłam do wspomnień ich obu na raz, nie ruszając się, czyli znów bez kontaktu cielesnego.
W ich głowach wszystko było pomieszane. Próbowałam dotrzeć do wspomnień o Iris... czyli o sobie, jednak nie zdążyłam. Nie byłam w tym jeszcze wprawiona, więc szybko (nie wiem w jaki sposób) przerwali więź.
- Iris, obaj cię pragniemy. Ja uczynię cię takim jak ja a on... aniołem stróżem czy czymś takim. Wybieraj!
- Zostałam stworzona jako kusicielka i taką pozostanę - prychnęłam.
- Ależ... - w oczach Marcela dotrzegłam autentyczny ból. - Mela, proszę...
- Nie - warknęłam. - Nie chcę być białą anielicą, to jie dla mnie!
- Iris, zatem... Podążysz za mną?
- Tobie, Dominiku, ufałam, ale narobiłeś mi taką kołomyję w głowie, że... upadli mnie nie kręcą... - zarzuciłam włosami i ruszyłam przed siebie, o dziwo znając drogę.
_______________________
Wiem, że krótki. Mam jednak nadzieję, że się spodoba ^^
Dedyk dla Pauliny ;***
Buuuzialki ;*
Wasza Cupcake.
PS Alexo! Czekam na odpowiedź!
niedziela, 21 kwietnia 2013
Melissa Carlstone, czyli wielka nieświadomość. Rozdział VII: Kocioł
W Dziurawym Kotle nie było miejsca, by usiąść. Wszystkie krzesła były zajęte przez czarodziejów. Grupa czarownic zawzięcie plotkowała, stara pani Trelawney spała z głową na stole, przy barze siedzieli podpici mężczyżni, a młodi uczniowie z kociołkami i książkami biegali po pubie piszcząc z radością.
Weasley'owie z Neville'em, Luną oraz Melissą weszli niepewnie do budynku. Jedenastolatka wciąż ściskała rękę Huga, by się nie zgubić. Ron próbował dowiedzieć się czegoś o pracy dorosłej blondynki jednak ta ignorowała jego pytania wciąż witając się z podejrzanie wyglądającymi czarownikami. Hermiona zaś dyskutowała z profesorem Longbottomem na temat jednej z roślin, której właściwości lecznicze ostatnio odkryła.
Rose milczała, rozgladając się po barze i szukając znajomych twarzy. Nie odnalazła jednak żadnej ze swoich przyjaciółek. Zamiast nich w oczy rzuciła jej się grupka Ślizgonów, stojących w kącie. Oczywiście w samym jej środku stał Well z nieodłącznym Malfoyem. O bruneta opierała się nieznajoma dziewczynie blondynka, wyraźnie zadowolona z towarzystwa. Obok Malfoya zaś stała, szczerząc się jakaś szatynka. Rose przejrzała w głowie znajomych jej mieszkańców Domu Węża i skojarzyła, że do Scorpiusa uśmiechała się zalotnie Ever Megan Hales, uczennica drugiego roku. Tożsamość blondynki pozostała jednak dla rudej tajemnicą.
- Mama napisała, że jest w hotelu... - powiedziała niezbyt głośno Melissa, ściskając w dłoni komórkę.
- Jest już dość późno, nie byłoby to zbyt rozsądne puszczać cię samą nocą... - zaczęła Hermiona.
- Zapytaj, czy możesz przenocować tutaj, w Dziurawym Kotle - rzucił Ron, zirytowany zachowaniem Luny.
Jedenastolatka kiwnęła głową i zaczęła energicznie stukać w klawiaturkę, lewą ręką wciąż trzymając starszego o rok chłopaka.
Rose zachodziła w głowę kim może być dziewczyna wsparta na ramieniu Olivera. Nieświadomie zaczęła iść w stronę Ślizgonów. Od zawsze miała tak, że gdy czegoś nie wiedziała musiała praktycznie natychmiastowo odkryć, o co chodzi.
- Rose, gdzie ty idziesz? - zatrzymała Hermiona czternastolatkę.
- Ja... ym... do łazienki, mamo - odparła dziewczyna, marnie kłamiąc.
- Rosie, czy ty miałaś zamiar podejść do Malfoy'a? - zapytał surowo ojciec.
- Nie! - fuknęła nastolatka, ze złością odwracając się plecami do rodziców.
Ciągle przypominają jej, żeby nie zadawała się z Malfoyem. A może ona chciałaby go poznać? Może...?
***
Elise Carrow trzymała pod ramię bruneta. Miała wrażenie, że wszyscy patrzą się tylko na nich. Czerpała z tego wielką satysfakcję.
- Elise...?
- Słucham, Scorpiusie?
- Yyy... Nie, już nic.
Młody Malfoy kilkukrotnie próbował rozpocząć rozmowę z blondynką, jednak jakoś nie mógł się wysłowić. Pamiętał doskonale, co ojciec mu opowiadał o uczennicach Beauxbatons. Według jej opowieści nie przebywała tam zbyt długo, ale jednak...
- Ej, Scorpius...
Szatynka lekko traciła chłopaka w ramię.
- Co chcesz, Ever? - blondyn przewrócił oczami z irytacją.
- Może pomógłbyś mi jednak z tymi eliksirami, co? - dziewczyna zatrzepotała zalotnie rzęsami.
- Porozmawiamy w szkole - warknął i ruszył przed siebie przez tłum uczniów.
Nie lubił, gdy to dziewczyny robiły pierwszy krok. Był zdecydowanie typem dominującym. Interesowały go bardziej ciche myszki, a nie takie jak Ever bardzo pewne siebie i swoich wdzięków (bo że Ever była ładna zaprzeczyć nie mógł).
Przedzierając się między ludźmi poczuł, że kogoś potrącił. Odwrócił się i napotkał wściekłe spojrzenie brązowych oczu.
- Mówi się przepraszam, Malfoy - warknęła dziewczyna.
- Co ty nie powiesz, Weasley? A może byś tak się nie pchała?
- A ty może byś nie sądził swojego arystokratycznego zadka do damskiej łazienki? - fuknęła, wskazując drzwi, przed którymi akurat stanęli. - Idioci wszędzie - przewróciła oczami i chwyciła klamkę.
- A ty... ty... - szare oczy biegały zdenerwowane dookoła.
- Brak argumentów? - brwi Rose podjechały do góry. - Może twój mały móżdżek w czasie gdy ja będę sobie korzystać z toalety dojdzie do jakichś ciekawych wniosków... - westchnęła, otworzyła drzwi łazienki i zaraz za nimi zniknęła pozostawiając zdezorientowanego Scorpiusa na zewnątrz.
Kiedy tylko znalazła się poza zasięgiem wzroku blondyna osunęła się po chłodnej ścianie na zimną posadzkę.
Każda rozmowa ze Scorpiusem kończyła się kłótnią. Nie potrafili ze sobą normalnie podyskutować. Dziewczyna już od dawna podejrzewała, że to wszystko przez spory rodziców. Strasznie ją to irytowało. Taka wpojona nienawiść, tylko z powodu nazwiska...
***
Melissa, wciąż nie puszczając ręki Huga, niepewnie stała obok Weasleyów. Mieli zostać w pubie na noc.
- Mamo, a Melissa może mieć razem ze mną pokój? - zapytał Hermiony syn.
Pani Weasley niepewnie zerknęła na męża. Nie pomyśleli o tym wcześniej.
- Kochanie, to trochę... Myślę, że... Melissa pewnie by wolała mieć pokój z Rosie, prawda?
Czarnowłosa dziewczynka spuściła oczy. Nie wiedziała co ma odpowiedzieć.
- Herma - odezwał się Ron. - Przecież wynajęliśmy tylko dwa pokoje...
Żona rudzielca spłonęła rumieńcem.
- A nie dałoby się...
- Wszystkie pokoje są zajęte.
- A może wzięlibyśmy Huga do sie... Nie. Masz rację zły pomysł... - policzki pani Weasley były już krwistoczerwone. Westchnęła i zwróciła się do syna. - Hugo... Tak, Melissa może spać z wami. Z tobą i Rosie oczywiście.
Uradowany chłopczyk puścił rękę brunetki i uściskał rodziców.
***
Draco Lucjusz Malfoy siedział sam w pokoju na piętrze Dziurawego Kotła. Nie widział sensu we wracaniu na noc do pustego Malfoy Manor. Jego rodzice przeprowadzili się na wieś, argumentując swoje zachowanie złymi wspomnieniami. Mimo że udało się zmienić wystrój rezydencji na bardziej przytulny nie zmieniło to decyzji Lucjusza i Narcyzy. Sam Draco z kolei nie lubił jeździć na wieś. Od dziecka był przyzwyczajony do skrzatów domowych robiących wszystko za domowników i spełniania zachcianek, przez co nie potrafił znieść zapachów i temu podobnych towarzyszących posiadaniu małego, przytulnego wiejskiego domku i małego poletka. Coraz rzadziej odwiedzał rodziców.
Opadł na poduszki. Rzeczywistość powoli zaczynała mu ciążyć. Nie tak wyobrażał sobie swoje dorosłe życie...
- Tato! - z zamyślenia wyrwało go trześnięcie drzwi i krzyk wchodzącego syna. - Ta głupia Weasley znów mnie obrażała! Mam jej dość! - Malfoy junior zdenerwowany przysiadł na brzegu łóżka. - Co mam zrobić?!
- Scorpius... Jeszcze trochę i z tobą zwariuję - westchnął. - Sam się do niej pchasz, zaczepiasz ją, a potem narzekasz.
- Wcale, że nie!
- Zamknij się - mruknął ojciec. - Wiem co mówię. Znam Weasley'ów. Znam też byłą Granger. Nie zaprzeczaj. A teraz idź spać.
- Ale...
- Bez dyskusji.
***
Hermiona leżała na boku przyglądając się swojemu mężowi. Od zawsze był jej przyjacielem. Często się kłócili, ale możliwe, że to właśnie dzięki temu wyrosło z tego coś więcej.
Ronald Weasley właśnie zdejmował koszulę. Trwało to dziwnie długo. Szatynka powoli podniosła się z łóżka i podeszła do rudzielca. Objęła go od tyłu i przytuliła się mocno do jego pleców.
- Znów problem z guzikami - zachichotała cicho kobieta.
- Nie... Ale wiesz jak strasznie lubię, gdy to ty mi je rozpinasz...
***
Dorosły Malfoy nie mógł zasnąć. Jego syn pochrapywał cicho na drugim łóżku. Zza ściany dochodziły go niepokojące dźwięki. Poczuł ukłucie w sercu, gdy uświadomił sobie, kto tam jest.
- Że też wybrałem Astorię... - zaczął mówić cicho do siebie. - Teraz jestem sam...
***
Oliver Well również miał wynajęty pokój w Dziurawym Kotle. Elise nie miała się gdzie zatrzymać więc pozwolił jej się właśnie tam zatrzymać.
Siedzieli na dywanie przed kominkiem popijając piwo kremowe.
- Powiedz mi coś o Hogwarcie - mruknęła dziewczyna, opierając głowę na ramieniu chłopaka.
- Nudne stare zamczysko. Pełno rozchichotanych szlam. Beznadziejni nauczyciele...
- Nie przesadzaj - westchnęła.
- Puyasz o szkołę. Jak szkoła może być interesująca?
- Hogwart jest - prychnęła, podnosząc się. - Te wszystkie zakamarki, Komnata Tajemnic, łazienka pełna duchów... Myślisz, że to nudne? I ty masz się za ucznia Hogwartu?! - ostatnie zdanie wykrzyknęła i, chwiejnym krokiem, skierowała się do wyjścia.
- Elise! - Well złapał dziewczynę tuż przed drzwiami i przerzucił ją sobie przez ramię. - Tak to rozmawiać nie będziemy - położył ją na łóżku i zaczął rozpinać sweterek.
- Co ty mi robisz, zboku/?!
- Spokojnie... Chcę cię rozebrać...
- Po co?! - panna Carrow zaczęła odpychać ręce bruneta.
- Żebyś już poszła spać.
- Sama sobie poradzę - by udowodnić swoje słowa zaczęła nieporadnie rozpinać guziczki.
- Podpiłaś Scorpiusowi Ognistą? - westchnął chłopak z niedowierzaniem i powrócił do rozbierania blondynki.
- Trochę... No już dobra, pomóż mi... - dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie. - A może porobimy coś jeszcze...?
- Elise... Jesteś za mło...
Nieodszła uczennica Beauxbatons nie dała mu dokończyć.
_________________
Mała uwaga! Proszę Was, czytajcie imię panny Carrow jako [Iliz] a nie [Elize], [Eliz], [Aliz] czy temu podobne! To jest moja Elise czyli [Iliz], okej? Zrozumieliśmy się? No, mam taką nadzieję :D
____________________________________________________________________
Nie jestem zadowolona z tego rozdziału. Za dużo chciałam w nim przekazać ;/
Mam nadzieję, że ujdzie...
Dedyk dla AAlexy ;*
Pozdrawiam ;*
Wasza Cupcake.
Weasley'owie z Neville'em, Luną oraz Melissą weszli niepewnie do budynku. Jedenastolatka wciąż ściskała rękę Huga, by się nie zgubić. Ron próbował dowiedzieć się czegoś o pracy dorosłej blondynki jednak ta ignorowała jego pytania wciąż witając się z podejrzanie wyglądającymi czarownikami. Hermiona zaś dyskutowała z profesorem Longbottomem na temat jednej z roślin, której właściwości lecznicze ostatnio odkryła.
Rose milczała, rozgladając się po barze i szukając znajomych twarzy. Nie odnalazła jednak żadnej ze swoich przyjaciółek. Zamiast nich w oczy rzuciła jej się grupka Ślizgonów, stojących w kącie. Oczywiście w samym jej środku stał Well z nieodłącznym Malfoyem. O bruneta opierała się nieznajoma dziewczynie blondynka, wyraźnie zadowolona z towarzystwa. Obok Malfoya zaś stała, szczerząc się jakaś szatynka. Rose przejrzała w głowie znajomych jej mieszkańców Domu Węża i skojarzyła, że do Scorpiusa uśmiechała się zalotnie Ever Megan Hales, uczennica drugiego roku. Tożsamość blondynki pozostała jednak dla rudej tajemnicą.
- Mama napisała, że jest w hotelu... - powiedziała niezbyt głośno Melissa, ściskając w dłoni komórkę.
- Jest już dość późno, nie byłoby to zbyt rozsądne puszczać cię samą nocą... - zaczęła Hermiona.
- Zapytaj, czy możesz przenocować tutaj, w Dziurawym Kotle - rzucił Ron, zirytowany zachowaniem Luny.
Jedenastolatka kiwnęła głową i zaczęła energicznie stukać w klawiaturkę, lewą ręką wciąż trzymając starszego o rok chłopaka.
Rose zachodziła w głowę kim może być dziewczyna wsparta na ramieniu Olivera. Nieświadomie zaczęła iść w stronę Ślizgonów. Od zawsze miała tak, że gdy czegoś nie wiedziała musiała praktycznie natychmiastowo odkryć, o co chodzi.
- Rose, gdzie ty idziesz? - zatrzymała Hermiona czternastolatkę.
- Ja... ym... do łazienki, mamo - odparła dziewczyna, marnie kłamiąc.
- Rosie, czy ty miałaś zamiar podejść do Malfoy'a? - zapytał surowo ojciec.
- Nie! - fuknęła nastolatka, ze złością odwracając się plecami do rodziców.
Ciągle przypominają jej, żeby nie zadawała się z Malfoyem. A może ona chciałaby go poznać? Może...?
***
Elise Carrow trzymała pod ramię bruneta. Miała wrażenie, że wszyscy patrzą się tylko na nich. Czerpała z tego wielką satysfakcję.
- Elise...?
- Słucham, Scorpiusie?
- Yyy... Nie, już nic.
Młody Malfoy kilkukrotnie próbował rozpocząć rozmowę z blondynką, jednak jakoś nie mógł się wysłowić. Pamiętał doskonale, co ojciec mu opowiadał o uczennicach Beauxbatons. Według jej opowieści nie przebywała tam zbyt długo, ale jednak...
- Ej, Scorpius...
Szatynka lekko traciła chłopaka w ramię.
- Co chcesz, Ever? - blondyn przewrócił oczami z irytacją.
- Może pomógłbyś mi jednak z tymi eliksirami, co? - dziewczyna zatrzepotała zalotnie rzęsami.
- Porozmawiamy w szkole - warknął i ruszył przed siebie przez tłum uczniów.
Nie lubił, gdy to dziewczyny robiły pierwszy krok. Był zdecydowanie typem dominującym. Interesowały go bardziej ciche myszki, a nie takie jak Ever bardzo pewne siebie i swoich wdzięków (bo że Ever była ładna zaprzeczyć nie mógł).
Przedzierając się między ludźmi poczuł, że kogoś potrącił. Odwrócił się i napotkał wściekłe spojrzenie brązowych oczu.
- Mówi się przepraszam, Malfoy - warknęła dziewczyna.
- Co ty nie powiesz, Weasley? A może byś tak się nie pchała?
- A ty może byś nie sądził swojego arystokratycznego zadka do damskiej łazienki? - fuknęła, wskazując drzwi, przed którymi akurat stanęli. - Idioci wszędzie - przewróciła oczami i chwyciła klamkę.
- A ty... ty... - szare oczy biegały zdenerwowane dookoła.
- Brak argumentów? - brwi Rose podjechały do góry. - Może twój mały móżdżek w czasie gdy ja będę sobie korzystać z toalety dojdzie do jakichś ciekawych wniosków... - westchnęła, otworzyła drzwi łazienki i zaraz za nimi zniknęła pozostawiając zdezorientowanego Scorpiusa na zewnątrz.
Kiedy tylko znalazła się poza zasięgiem wzroku blondyna osunęła się po chłodnej ścianie na zimną posadzkę.
Każda rozmowa ze Scorpiusem kończyła się kłótnią. Nie potrafili ze sobą normalnie podyskutować. Dziewczyna już od dawna podejrzewała, że to wszystko przez spory rodziców. Strasznie ją to irytowało. Taka wpojona nienawiść, tylko z powodu nazwiska...
***
Melissa, wciąż nie puszczając ręki Huga, niepewnie stała obok Weasleyów. Mieli zostać w pubie na noc.
- Mamo, a Melissa może mieć razem ze mną pokój? - zapytał Hermiony syn.
Pani Weasley niepewnie zerknęła na męża. Nie pomyśleli o tym wcześniej.
- Kochanie, to trochę... Myślę, że... Melissa pewnie by wolała mieć pokój z Rosie, prawda?
Czarnowłosa dziewczynka spuściła oczy. Nie wiedziała co ma odpowiedzieć.
- Herma - odezwał się Ron. - Przecież wynajęliśmy tylko dwa pokoje...
Żona rudzielca spłonęła rumieńcem.
- A nie dałoby się...
- Wszystkie pokoje są zajęte.
- A może wzięlibyśmy Huga do sie... Nie. Masz rację zły pomysł... - policzki pani Weasley były już krwistoczerwone. Westchnęła i zwróciła się do syna. - Hugo... Tak, Melissa może spać z wami. Z tobą i Rosie oczywiście.
Uradowany chłopczyk puścił rękę brunetki i uściskał rodziców.
***
Draco Lucjusz Malfoy siedział sam w pokoju na piętrze Dziurawego Kotła. Nie widział sensu we wracaniu na noc do pustego Malfoy Manor. Jego rodzice przeprowadzili się na wieś, argumentując swoje zachowanie złymi wspomnieniami. Mimo że udało się zmienić wystrój rezydencji na bardziej przytulny nie zmieniło to decyzji Lucjusza i Narcyzy. Sam Draco z kolei nie lubił jeździć na wieś. Od dziecka był przyzwyczajony do skrzatów domowych robiących wszystko za domowników i spełniania zachcianek, przez co nie potrafił znieść zapachów i temu podobnych towarzyszących posiadaniu małego, przytulnego wiejskiego domku i małego poletka. Coraz rzadziej odwiedzał rodziców.
Opadł na poduszki. Rzeczywistość powoli zaczynała mu ciążyć. Nie tak wyobrażał sobie swoje dorosłe życie...
- Tato! - z zamyślenia wyrwało go trześnięcie drzwi i krzyk wchodzącego syna. - Ta głupia Weasley znów mnie obrażała! Mam jej dość! - Malfoy junior zdenerwowany przysiadł na brzegu łóżka. - Co mam zrobić?!
- Scorpius... Jeszcze trochę i z tobą zwariuję - westchnął. - Sam się do niej pchasz, zaczepiasz ją, a potem narzekasz.
- Wcale, że nie!
- Zamknij się - mruknął ojciec. - Wiem co mówię. Znam Weasley'ów. Znam też byłą Granger. Nie zaprzeczaj. A teraz idź spać.
- Ale...
- Bez dyskusji.
***
Hermiona leżała na boku przyglądając się swojemu mężowi. Od zawsze był jej przyjacielem. Często się kłócili, ale możliwe, że to właśnie dzięki temu wyrosło z tego coś więcej.
Ronald Weasley właśnie zdejmował koszulę. Trwało to dziwnie długo. Szatynka powoli podniosła się z łóżka i podeszła do rudzielca. Objęła go od tyłu i przytuliła się mocno do jego pleców.
- Znów problem z guzikami - zachichotała cicho kobieta.
- Nie... Ale wiesz jak strasznie lubię, gdy to ty mi je rozpinasz...
***
Dorosły Malfoy nie mógł zasnąć. Jego syn pochrapywał cicho na drugim łóżku. Zza ściany dochodziły go niepokojące dźwięki. Poczuł ukłucie w sercu, gdy uświadomił sobie, kto tam jest.
- Że też wybrałem Astorię... - zaczął mówić cicho do siebie. - Teraz jestem sam...
***
Oliver Well również miał wynajęty pokój w Dziurawym Kotle. Elise nie miała się gdzie zatrzymać więc pozwolił jej się właśnie tam zatrzymać.
Siedzieli na dywanie przed kominkiem popijając piwo kremowe.
- Powiedz mi coś o Hogwarcie - mruknęła dziewczyna, opierając głowę na ramieniu chłopaka.
- Nudne stare zamczysko. Pełno rozchichotanych szlam. Beznadziejni nauczyciele...
- Nie przesadzaj - westchnęła.
- Puyasz o szkołę. Jak szkoła może być interesująca?
- Hogwart jest - prychnęła, podnosząc się. - Te wszystkie zakamarki, Komnata Tajemnic, łazienka pełna duchów... Myślisz, że to nudne? I ty masz się za ucznia Hogwartu?! - ostatnie zdanie wykrzyknęła i, chwiejnym krokiem, skierowała się do wyjścia.
- Elise! - Well złapał dziewczynę tuż przed drzwiami i przerzucił ją sobie przez ramię. - Tak to rozmawiać nie będziemy - położył ją na łóżku i zaczął rozpinać sweterek.
- Co ty mi robisz, zboku/?!
- Spokojnie... Chcę cię rozebrać...
- Po co?! - panna Carrow zaczęła odpychać ręce bruneta.
- Żebyś już poszła spać.
- Sama sobie poradzę - by udowodnić swoje słowa zaczęła nieporadnie rozpinać guziczki.
- Podpiłaś Scorpiusowi Ognistą? - westchnął chłopak z niedowierzaniem i powrócił do rozbierania blondynki.
- Trochę... No już dobra, pomóż mi... - dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie. - A może porobimy coś jeszcze...?
- Elise... Jesteś za mło...
Nieodszła uczennica Beauxbatons nie dała mu dokończyć.
_________________
Mała uwaga! Proszę Was, czytajcie imię panny Carrow jako [Iliz] a nie [Elize], [Eliz], [Aliz] czy temu podobne! To jest moja Elise czyli [Iliz], okej? Zrozumieliśmy się? No, mam taką nadzieję :D
____________________________________________________________________
Nie jestem zadowolona z tego rozdziału. Za dużo chciałam w nim przekazać ;/
Mam nadzieję, że ujdzie...
Dedyk dla AAlexy ;*
Pozdrawiam ;*
Wasza Cupcake.
Kategorie:
Fanfic,
Fantasy,
Harry Potter,
Magia,
Melissa Carlstone
sobota, 20 kwietnia 2013
Melissa Carlstone, czyli wielka nieświadomość. Rozdział VI: Znajomości
Ciemnowłosa dziewczyna szła u boku rudego mężczyzny przez tłum czarowników, rozglądając się wciąż wokół i pytając o wszystko. Ron nie miał już tego zapału co wcześniej i odpowiadał niechętnie półsłówkami. Jedenastolatkę jednak rozpierała energia po pierwszym zetknięciu z wyczuwalną magią.
- Ym... Dobry, panie Weasley! - usłyszeli tuż za sobą.
Odwrócili się i ujrzeli wysokiego czternastolatka o dość długich bardzo jasnych blond włosach i błyszczących szarych oczach utkwionych w Melissie.
- Malfoy? - zdziwił się Ron, po czym po chwili dodał: - Witaj, Scorpiusie.
- Tego... - chłopak niepewnie rozejrzał się wokół. - Zakupy...?
- Tak - odparł mężczyzna. - Niedługo początek roku, więc...
- A ty...? - Malfoy wrócił wzrokiem do dziewczynki. - Też do Hogwartu? Pierwszy rok? Jak się nazywasz? Do jakiego domu chcesz trafić? - zasypał ją pytaniami.
Jedenastolatka tylko wzruszyła ramionami bez słowa. Zaskoczył ją ten niespodziewany nowy znajomy-nieznajomy.
- Hej, wolniej - uśmiechnął się pan Weasley.
- Okej... - Scorpius kiwnął głową, nabrał w płuca powietrza i zapytał: - Więc jak się nazywasz?
- Melissa Carlstone.
- Status krwi...? - zapytał mniej pewnie.
- Ym... - jedenastolatka zarknęła na Rona. - Rodzice mugole.
- Okeeeeej - mruknął czternastolatek. - W rodzinie żadnego czarodzieja?
- Nie wiem - dziewczynka pokręciła głową. - Nie mówiliśmy o tym nigdy...
Chłopak już otwierał buzię, by coś powiedzieć, kiedy w tłumie rozległ się krzyk mężczyzny.
- SCORPIUS! GDZIE TY SIĘ PODZIEWASZ?!
- Uch... Muszę spadać... Narka Melissa... Miłego dnia, panie Weasley...
Kiedy blond czupryna skryła się już za tiarami przechodzących czarodziejów pan Wealsey ruszył w stronę Dziurawego Kotła.
- Melisso, jesteś pewna, że ma... - odwrócił się, by spojrzeć na jedenastolatkę, która powinna iść u jego boku. Obok niego szła jednak stara, niska czarownica w za dużym kapeluszu.
- Co złociuteńki? Zgubiłeś kogoś...? A może mogę ci jakoś pomóc? - wyszczerzyła się, ukazując w uśmiechu (który miał być z pewnością seksowny) dwa poczerniałe zęby.
- Nie - odparł Ron, otwierając szeroko oczy z przerażenia.
Szybko wyminął kobietę i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu niskiej, czarnowłosej jednenastolatki o bystrym, zielonym spojrzeniu. Jak szaleniec biegał po Pokątnej zaglądając w twarz każdemu przechodniowi.
Już sobie wyobrażał minę żony na wieść o zgubie...
- RON?! JAK?! Jak to jest możliwe...? Jak mogłeś zgubić jedenastolatkę?!
- Hermio...
- Nie przerywaj! Może nasz dzieci też masz zamiar zgubić?
- Kocha...
- Och! Jaka byłam głupia wychodząc za ciebie! Mogłam wyjść za... choćby za Malfoya, mieszkać w pałacyku i nie martwić się, że mój idiota zgubi moje lub cudze dziecko, którym kazałam mu się opiekować!
Mężczyzna wzdrygnął się. Jak często miłość jego życia wytykała mu jakim jest niedorajdą... Jak często porównywała go do znienawidzonego Dracona, do "idealnego" Kruma czy jego braci. Wszyscy czymś się wyróżniali, czymś co było godne uwagi takiej dziewczyny jak Hermiona... A on? Rudy niedojda, Ron Weasley, prowadzący nieduży sklepik na Pokątnej z mugolskimi przedmiotami, lekko zmodyfikowanymi zaklęciami, których nauczył go ojciec. Bez żadnych własnych osiągnięć. Znany jako "ten kumpel Harry'ego Pottera". Nie mówi się o tym, że to on zniszczył jednego z horkruksów, że to on uratował Wybrańca przed utonięciem (no tak, nikt nawet nie wspomni o tym, że słynny Potter mógł się utopić!). Nie mówi się nawet o tym, jak poprosił Hermionę o rękę. Ludzie, gdy o nim wspominają, myślą raczej o jego niezdarności, nieporadności i o "tej cudownej, niesamowitej Hermionie Weasley - niestety tak, od tego beznadziejnego rudego Weasleya; jakie to dziwne, że nie znalazła sobie kogoś lepszego! Mogła przecież nawet być panią Krumową! No, ale wracając do tematu... Cudownej pani Weasley, która uratowała życie blablabla...".
Biegłam w kółko po Pokątnej, próbując uniknąć zderzeń z przechodniami. Kiedy wrócił do miejsca, gdzie zaczepił ich młody Malfoy, znalazł swoją zgubę, siedzącą na ławeczce przed księgarnią "Esy i Floresy", wpatrującą się gdzieś w dal.
- Melisso...?
***
- Hugo, proszę, nie wygłupiaj się. Zostaw te szpileczki... - Hermiona traciła siły do syna. Nie umiał usiedzieć spokojnie na stołeczku, kiedy jego siostra mierzyła nowe szaty. - Hugonie Weasley, jeśli zaraz się nie uspokoisz i nie usiądziesz grzecznie na tym stołeczku nie zobaczysz czekoladowych żab przez dwa miesiące!
Mały rudzielec popatrzył na swoją matkę z przerażeniem w oczach. "Jak można wytrzymać tyyyyle czasu bez czekoladowej żabki...?" - pomyślał, odkładając szpilki do podełka, które stało obok madame Malkin.
- Od razu lepiej, młodzieńcze - uśmiechnęła się starsza pani, uwijająca się przy czternastolatce, na której wisiał czarny materiał. - Jeszcze chwilka, kochanieńka i będziesz miała nowiutką piękną szatę...
Nagle w sklepie rozległ się dźwięk przychodzącego SMSa. Hermiona zarumieniła się, wybąkała ciche "przepraszam" i wyciągnęła mały aparacik.
Szybko i sprawnie odpowiedziała na wiadomość, cały czas z politowaniem kręcąc głową.
- Czyżby tatuś znów się zgubił? - zapytała z łobuzerskim uśmieszkiem Rose.
- Niestety tak, kochanie - zaśmiała się pani Weasley, wrzucając telefon do torebki. - Ale zaraz się znajdzie...
W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich wysoki rudzielec z małą brunetką.
- Pańsztwo uż tu chyba byli - wymamrotała niewyraźnie starsza czarownica (wszystko przez szpilki, które trzymała między zębami), zerkając w stronę nowych klientów.
- Tak, tak - odparł Ron, podchodząc do swojej żony, by pocałować ją w policzek.
- W końcu jesteście - mruknęła, odsuwając się od męża.
- Już kończę - mruknęła madame Malkin, wpinając kolejną szpilkę w materiał. Po chwili zdjęła go z Rose i zniknęła na zapleczu sklepu.
- Gdzie się podziewaliście? - zapytała spokojnie Hermiona.
- Cały czas na Pokątnej. Kupiliśmy wszystko, co było potrzebne.
- W porządku - mruknęła pani Weasley. - Jak się podoba, Melisso, świat magii?
- Tu jest naprawdę magicznie - uśmiechnęła się jedenastolatka. - Ale chciałabym się skontaktować z mamą, a tu moja komórka nie łapie zasięgu...
- Zaraz to załatwię! - powiedział ochoczo Ron i wyciągnął swoją różdżkę. Szepnął coś pod nosem i na ekraniku pojawił się pełen zasięg.
Brunetka z radości klasnęła w dłonie i wybrała numer na klawiaturce.
***
Oliver Well spacerował po Pokątnej w towarzystwie blondynki, którą zobaczył w tłumie. Wciąż nie wiedział jak się nazywa, czy jest czystej krwi... Nie miał pojęcia gdzie się uczy ani skąd jest.
Przechadzali się w milczeniu.
- Widzę, że coś cię dręczy Oliverze - powiedziała nagle.
Chłopaka nawet nie zastanowiło skąd dziewczyna zna jego imię.
- Zdradź mi coś o sobie... Jak się nazywasz, skąd jesteś...?
- Jestem Elise Carrow. Moja rodzina kiedyś służyła Czarnemu Panu. Ogólnie miałam uczyć się w Beauxbatons, ale nie chciałam, zbuntowałam się i uciekłam. Mam dwanaście lat i idę do pierwszej klasy w Hogwarcie - odpowiedziała. - A teraz ty, powiedz coś ciekawego o sobie.
- Jestem Oliver. Oliver Well. Moja rodzina kiedyś była powiązana z rodem Potterów, ale jakaś ileś-tam-razy-pra-babunia rozwiodła się ze swoim Potterem i wróciła do nazwiska rodowego. Ukrywaliśmy się wiele lat, tylko Czarny Pan o nas wiedział. Byliśmy jego najtajniejszymi szpiegami podobno - uśmiechnął się. - Moje rodzeństwo, żeby nikt nas nie rozpoznał trafiło do Durmstrangu pod zmienionymi danymi. Mój wuj to Wiktor Krum, ale jakoś nie mogę go przetrawić. Był na balu ze szlamą Granger - machnął ręką. - Wystarczy tyle?
- Ile masz lat? - zachichotała. - Nie powiedziałeś!
- Czternaście. No i jestem w najlepszym z domów.
- Ślizgon, rozumiem? - blondynka chwyciła Olivera pod ramię.
- Oczywiście!
***
Przy przejściu z Pokątnej do Dziurawego Kotła zrobił się tłok. Weasleyowie z Melissą trzymali się mocno za ręce, żeby się nie pogubić. Ron kłócił się z żoną o jakieś głupoty, Rosie się im przysłuchiwała z wielkim zainteresowaniem, z kolei Hugo próbował zabawić rozmową swoją nową koleżankę.
- Kogoś mi przypominasz, wiesz? - powiedział nagle.
- Tak...? - Melissa wydawała się zaciekawiona.
- Przypominasz mi wujaszka Harry'ego. Wiesz, ten słynny Harry Potter jest moim wujkiem! - powiedział z dumą chłopczyk.
- Harry Potter...? - brunetka pamiętała, że ktoś już dziś o nim wspominał.
- No nie mów, że o nim nie słyszałaś! Musiała... Chociaż w sumie nie, skoro urodziłaś się u mugoli... To ja ci opowiem! - zaproponował ochoczo, na co dziewczynka kiwnęła głową.
- Więc była taka prze...
Wypowiedź Huga przerwało głośne powitanie.
- Weasleyowie w pełnym składzie? - blondynka o długich, gęstych włosach słodko uśmiechała się, wsparta na ramieniu mężczyzny z teczką.
- Luna! - ucieszyła się Hermiona.
- Dzień dobry wujku! - uśmiechnął się dwunastolatek. - On też jest znany. Pomógł wujkowi Harry'emu. Opowiem ci wszystko, obiecuję - szepnął do dziewczynki, której rękę wciąż ściskał.
__________________________________________
I jest kolejny rozdzialik *.*
Ale jestem z siebie dumna! Tyle napisałam w ciągu tych kilku dni! ;3
Mam nadzieję, że się Wam podoba, Kochani ;***
Dedyczek dla mojej AAlexy (dzięki której weny coraz rzadziej mi brakuje), Hermioniji (której komentarze niezmiernie mnie cieszą) i moich dwóch nowych obserwatorek: Stacy Malfoy i Belli Lestrange :3
Dziękuję Wam ;***
Życzę wszystkim ocieplenia i przyjścia Wiosny! :)
Wasza Cupcake.
- Ym... Dobry, panie Weasley! - usłyszeli tuż za sobą.
Odwrócili się i ujrzeli wysokiego czternastolatka o dość długich bardzo jasnych blond włosach i błyszczących szarych oczach utkwionych w Melissie.
- Malfoy? - zdziwił się Ron, po czym po chwili dodał: - Witaj, Scorpiusie.
- Tego... - chłopak niepewnie rozejrzał się wokół. - Zakupy...?
- Tak - odparł mężczyzna. - Niedługo początek roku, więc...
- A ty...? - Malfoy wrócił wzrokiem do dziewczynki. - Też do Hogwartu? Pierwszy rok? Jak się nazywasz? Do jakiego domu chcesz trafić? - zasypał ją pytaniami.
Jedenastolatka tylko wzruszyła ramionami bez słowa. Zaskoczył ją ten niespodziewany nowy znajomy-nieznajomy.
- Hej, wolniej - uśmiechnął się pan Weasley.
- Okej... - Scorpius kiwnął głową, nabrał w płuca powietrza i zapytał: - Więc jak się nazywasz?
- Melissa Carlstone.
- Status krwi...? - zapytał mniej pewnie.
- Ym... - jedenastolatka zarknęła na Rona. - Rodzice mugole.
- Okeeeeej - mruknął czternastolatek. - W rodzinie żadnego czarodzieja?
- Nie wiem - dziewczynka pokręciła głową. - Nie mówiliśmy o tym nigdy...
Chłopak już otwierał buzię, by coś powiedzieć, kiedy w tłumie rozległ się krzyk mężczyzny.
- SCORPIUS! GDZIE TY SIĘ PODZIEWASZ?!
- Uch... Muszę spadać... Narka Melissa... Miłego dnia, panie Weasley...
Kiedy blond czupryna skryła się już za tiarami przechodzących czarodziejów pan Wealsey ruszył w stronę Dziurawego Kotła.
- Melisso, jesteś pewna, że ma... - odwrócił się, by spojrzeć na jedenastolatkę, która powinna iść u jego boku. Obok niego szła jednak stara, niska czarownica w za dużym kapeluszu.
- Co złociuteńki? Zgubiłeś kogoś...? A może mogę ci jakoś pomóc? - wyszczerzyła się, ukazując w uśmiechu (który miał być z pewnością seksowny) dwa poczerniałe zęby.
- Nie - odparł Ron, otwierając szeroko oczy z przerażenia.
Szybko wyminął kobietę i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu niskiej, czarnowłosej jednenastolatki o bystrym, zielonym spojrzeniu. Jak szaleniec biegał po Pokątnej zaglądając w twarz każdemu przechodniowi.
Już sobie wyobrażał minę żony na wieść o zgubie...
- RON?! JAK?! Jak to jest możliwe...? Jak mogłeś zgubić jedenastolatkę?!
- Hermio...
- Nie przerywaj! Może nasz dzieci też masz zamiar zgubić?
- Kocha...
- Och! Jaka byłam głupia wychodząc za ciebie! Mogłam wyjść za... choćby za Malfoya, mieszkać w pałacyku i nie martwić się, że mój idiota zgubi moje lub cudze dziecko, którym kazałam mu się opiekować!
Mężczyzna wzdrygnął się. Jak często miłość jego życia wytykała mu jakim jest niedorajdą... Jak często porównywała go do znienawidzonego Dracona, do "idealnego" Kruma czy jego braci. Wszyscy czymś się wyróżniali, czymś co było godne uwagi takiej dziewczyny jak Hermiona... A on? Rudy niedojda, Ron Weasley, prowadzący nieduży sklepik na Pokątnej z mugolskimi przedmiotami, lekko zmodyfikowanymi zaklęciami, których nauczył go ojciec. Bez żadnych własnych osiągnięć. Znany jako "ten kumpel Harry'ego Pottera". Nie mówi się o tym, że to on zniszczył jednego z horkruksów, że to on uratował Wybrańca przed utonięciem (no tak, nikt nawet nie wspomni o tym, że słynny Potter mógł się utopić!). Nie mówi się nawet o tym, jak poprosił Hermionę o rękę. Ludzie, gdy o nim wspominają, myślą raczej o jego niezdarności, nieporadności i o "tej cudownej, niesamowitej Hermionie Weasley - niestety tak, od tego beznadziejnego rudego Weasleya; jakie to dziwne, że nie znalazła sobie kogoś lepszego! Mogła przecież nawet być panią Krumową! No, ale wracając do tematu... Cudownej pani Weasley, która uratowała życie blablabla...".
Biegłam w kółko po Pokątnej, próbując uniknąć zderzeń z przechodniami. Kiedy wrócił do miejsca, gdzie zaczepił ich młody Malfoy, znalazł swoją zgubę, siedzącą na ławeczce przed księgarnią "Esy i Floresy", wpatrującą się gdzieś w dal.
- Melisso...?
***
- Hugo, proszę, nie wygłupiaj się. Zostaw te szpileczki... - Hermiona traciła siły do syna. Nie umiał usiedzieć spokojnie na stołeczku, kiedy jego siostra mierzyła nowe szaty. - Hugonie Weasley, jeśli zaraz się nie uspokoisz i nie usiądziesz grzecznie na tym stołeczku nie zobaczysz czekoladowych żab przez dwa miesiące!
Mały rudzielec popatrzył na swoją matkę z przerażeniem w oczach. "Jak można wytrzymać tyyyyle czasu bez czekoladowej żabki...?" - pomyślał, odkładając szpilki do podełka, które stało obok madame Malkin.
- Od razu lepiej, młodzieńcze - uśmiechnęła się starsza pani, uwijająca się przy czternastolatce, na której wisiał czarny materiał. - Jeszcze chwilka, kochanieńka i będziesz miała nowiutką piękną szatę...
Nagle w sklepie rozległ się dźwięk przychodzącego SMSa. Hermiona zarumieniła się, wybąkała ciche "przepraszam" i wyciągnęła mały aparacik.
Szybko i sprawnie odpowiedziała na wiadomość, cały czas z politowaniem kręcąc głową.
- Czyżby tatuś znów się zgubił? - zapytała z łobuzerskim uśmieszkiem Rose.
- Niestety tak, kochanie - zaśmiała się pani Weasley, wrzucając telefon do torebki. - Ale zaraz się znajdzie...
W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich wysoki rudzielec z małą brunetką.
- Pańsztwo uż tu chyba byli - wymamrotała niewyraźnie starsza czarownica (wszystko przez szpilki, które trzymała między zębami), zerkając w stronę nowych klientów.
- Tak, tak - odparł Ron, podchodząc do swojej żony, by pocałować ją w policzek.
- W końcu jesteście - mruknęła, odsuwając się od męża.
- Już kończę - mruknęła madame Malkin, wpinając kolejną szpilkę w materiał. Po chwili zdjęła go z Rose i zniknęła na zapleczu sklepu.
- Gdzie się podziewaliście? - zapytała spokojnie Hermiona.
- Cały czas na Pokątnej. Kupiliśmy wszystko, co było potrzebne.
- W porządku - mruknęła pani Weasley. - Jak się podoba, Melisso, świat magii?
- Tu jest naprawdę magicznie - uśmiechnęła się jedenastolatka. - Ale chciałabym się skontaktować z mamą, a tu moja komórka nie łapie zasięgu...
- Zaraz to załatwię! - powiedział ochoczo Ron i wyciągnął swoją różdżkę. Szepnął coś pod nosem i na ekraniku pojawił się pełen zasięg.
Brunetka z radości klasnęła w dłonie i wybrała numer na klawiaturce.
***
Oliver Well spacerował po Pokątnej w towarzystwie blondynki, którą zobaczył w tłumie. Wciąż nie wiedział jak się nazywa, czy jest czystej krwi... Nie miał pojęcia gdzie się uczy ani skąd jest.
Przechadzali się w milczeniu.
- Widzę, że coś cię dręczy Oliverze - powiedziała nagle.
Chłopaka nawet nie zastanowiło skąd dziewczyna zna jego imię.
- Zdradź mi coś o sobie... Jak się nazywasz, skąd jesteś...?
- Jestem Elise Carrow. Moja rodzina kiedyś służyła Czarnemu Panu. Ogólnie miałam uczyć się w Beauxbatons, ale nie chciałam, zbuntowałam się i uciekłam. Mam dwanaście lat i idę do pierwszej klasy w Hogwarcie - odpowiedziała. - A teraz ty, powiedz coś ciekawego o sobie.
- Jestem Oliver. Oliver Well. Moja rodzina kiedyś była powiązana z rodem Potterów, ale jakaś ileś-tam-razy-pra-babunia rozwiodła się ze swoim Potterem i wróciła do nazwiska rodowego. Ukrywaliśmy się wiele lat, tylko Czarny Pan o nas wiedział. Byliśmy jego najtajniejszymi szpiegami podobno - uśmiechnął się. - Moje rodzeństwo, żeby nikt nas nie rozpoznał trafiło do Durmstrangu pod zmienionymi danymi. Mój wuj to Wiktor Krum, ale jakoś nie mogę go przetrawić. Był na balu ze szlamą Granger - machnął ręką. - Wystarczy tyle?
- Ile masz lat? - zachichotała. - Nie powiedziałeś!
- Czternaście. No i jestem w najlepszym z domów.
- Ślizgon, rozumiem? - blondynka chwyciła Olivera pod ramię.
- Oczywiście!
***
Przy przejściu z Pokątnej do Dziurawego Kotła zrobił się tłok. Weasleyowie z Melissą trzymali się mocno za ręce, żeby się nie pogubić. Ron kłócił się z żoną o jakieś głupoty, Rosie się im przysłuchiwała z wielkim zainteresowaniem, z kolei Hugo próbował zabawić rozmową swoją nową koleżankę.
- Kogoś mi przypominasz, wiesz? - powiedział nagle.
- Tak...? - Melissa wydawała się zaciekawiona.
- Przypominasz mi wujaszka Harry'ego. Wiesz, ten słynny Harry Potter jest moim wujkiem! - powiedział z dumą chłopczyk.
- Harry Potter...? - brunetka pamiętała, że ktoś już dziś o nim wspominał.
- No nie mów, że o nim nie słyszałaś! Musiała... Chociaż w sumie nie, skoro urodziłaś się u mugoli... To ja ci opowiem! - zaproponował ochoczo, na co dziewczynka kiwnęła głową.
- Więc była taka prze...
Wypowiedź Huga przerwało głośne powitanie.
- Weasleyowie w pełnym składzie? - blondynka o długich, gęstych włosach słodko uśmiechała się, wsparta na ramieniu mężczyzny z teczką.
- Luna! - ucieszyła się Hermiona.
- Dzień dobry wujku! - uśmiechnął się dwunastolatek. - On też jest znany. Pomógł wujkowi Harry'emu. Opowiem ci wszystko, obiecuję - szepnął do dziewczynki, której rękę wciąż ściskał.
__________________________________________
I jest kolejny rozdzialik *.*
Ale jestem z siebie dumna! Tyle napisałam w ciągu tych kilku dni! ;3
Mam nadzieję, że się Wam podoba, Kochani ;***
Dedyczek dla mojej AAlexy (dzięki której weny coraz rzadziej mi brakuje), Hermioniji (której komentarze niezmiernie mnie cieszą) i moich dwóch nowych obserwatorek: Stacy Malfoy i Belli Lestrange :3
Dziękuję Wam ;***
Życzę wszystkim ocieplenia i przyjścia Wiosny! :)
Wasza Cupcake.
Kategorie:
Fanfic,
Fantasy,
Harry Potter,
Magia,
Melissa Carlstone
czwartek, 18 kwietnia 2013
Mój świat. Rozdział XVI: Wybierz sama!
Babunia z dziwną miną podsunęła mi talerzyk z kanapkami i kubek z kakao. Kiedy jadłam, ciągle mi się przyglądała.
- Przestałaś się szczypać - stwierdziła, cały czas wodząc wzrokiem od jedzenia do mnie.
Przytaknęłam, a srebrna bransoletka zakołysała mi się na nadgarstku. Nagle straciłam apetyt i nawet pyszne kakao jakoś przestało mi smakować.
- Nie jestem już głodna - mruknęłam, gdy napotkałam zranione spojrzenie babuni.
- W takim razie może wyszłabyś na dwór? Trzeba poodśnieżać trochę a Wiki pojechała na dworzec po rodziców...
Dosłownie czułam rozszerzające się źrenice.
- Łyknij sobie jeszcze kakao, na rozgrzanie. Nie jest tak znowu ciepło l, chociaż słoneczko świeci...
Powoli, ale posłusznie upiłam mleczno-kakaowego napoju, po czym niespiesznie przeszłam do przedpokoju i ubrałam się ciepło. Jednak zamiast wziąć się za odgarnianie śniegu, kiedy tylko znalazłam się na zewnątrz rozejrzałam się w poszukiwaniu zaspy śniegu ze snu. Mój wzrok od razu padł na sporą zaspę przy podjeździe.
- Nieee... - jęknęłam.
Zawróciłam do garażu po łopatę do odśnieżania. Kiedy podniosłam drzwi do góry od razu owionął mnie specyficzny zapach zawilgotniałego pomieszczenia połączony z drażniącym benzyny. Nigdy nie lubiłam tu chodzić...
Starając się nie myśleć o moim dziwnym śnie, chwyciłam narzędzie i wyszłam przed dom. Śnieg był dosyć świeży - musiał spaść po moim nocnym powrocie. O dziwo było go dosyć sporo. Zaspa z każdą chwilą rosła. Kiedy była równa ze mną byłam już strasznie zmęczona. Nie zważając na to, że przemoczę spodnie klapnęłam na śnieg. Przymknęłam oczy, bo słońce mnie w nie raziło. Pozwoliłam myślom podążać swoimi drogami. Wybrały, czego mogłam się spodziewać, tajemnice braci Sosnowskich. Tym, co aktualnie najbardziej mnie dręczyło, było jedno imię, które padło ostatnio wiele razy. Iris. Kim ona jest? A może raczej kim była...?
- Wybierz sama! - usłyszałam nagle, kiedy coś przesłoniło mi rażące promienie.
Powoli rozwarłam powieki by ujrzeć...
- Melania! Co ty wyprawiasz dzieciaku! Wstawaj mi z tego śniegu, co sąsiedzi powiedzą! Wika, na co ty jej pozwalasz?!
...moją cudowną mamę, jak zawsze w świetnym humorze.
- Konrad! Nie ociągaj się! Przenoś szybko te walizki! - kobieta zarzuciła włosy na plecy.
Była niewysoka, jak ja. Jednak resztę jej cech odziedziczyła Wiki. Cienkie, jasne włosy, które aktualnie były pofarbowane (u mamy) na rudo. Zawsze narzekała, że ich nie lubi. Od kiedy wyjechała zaczęła karierę modelki, dlatego bardzo schudła. Zaczęłam się zastanawiać, czy planuje zrobić nam dietetyczną Wigilię, kiedy zauważyłam, że w stronę naszego domu zmierzają dwie postaci. Skądś je znalazłam...
- Melka, mogłabyś się ruszyć i mi pomóc! - warknęła, niosąc małą torebeczkę. Uniosłam w górę brew i wyciągnęłam rękę po torebkę. - Nie to, głupia - przewróciła oczami i podała mi z samochodu dwie wielkie siatki z zakupami, pod których ciężarem się ugięłam. - Nieś to kuchni - uśmiechnęła się do mnie sztucznie i wróciła do wydawania poleceń wszystkim dookoła.
Powoli doczłapałam się do kuchni i odstawiłam zakupy z ciężkim westchnieniem.
Zapamiętałam ją zupełnie inaczej. Zanim została twarzą jakiegoś maleńkiego, nieznanego magazynu mody była... normalna.
- Mela, nie siedź, tylko pomóż - sapnęła Wiki wnosząc jakieś walizy po schodach.
Szybko poszłam jej pomóc.
***
- Nie ma mowy! - warknęła mama patrząc z niedowierzaniem na babunię. - Tradycyjne potrawy są strasznie tłuste! Chcesz mnie utuczyć? Nie ma mowy! - tupnęła nogą.
- Innych nie zrobię! - fuknęła babcia.
- W porządku. Konrad, zbieraj nasze rzeczy!
Tata cały czas potulnie chował się po kątach. Teraz wyszedł z ukrycia i zaczął powoli ciągnąć bagaże z powrotem do samochodu.
Razem z siostrą patrzyłyśmy na to ze zdziwieniem.
Nagle tata rzucił jedną z toreb, odwrócił się do mamy, mierzącej babunie mordeczym wzrokiem i powiedział:
- Ja tu zostaję. Jak chcesz mogę cię zapakować. Chcę spędzić święta z córkami i mamą.
Mama otworzyła usta ze zdumienia i z fuknięciem zawróciła się w stronę wyjścia.
- Jak chcesz. Jesteś tak beznadziejny jak wszyscy. Spakuj mnie.
***
Kiedy Wiki wsiadła do swojego Maluszka, by odwieść mamę kolejny raz zdziwiło mnie, jak wiele może pomieścić tak małe autko.
- To co, Mela, święta? - tata poklepał mnie po ramieniu.
- Tak... - uśmiechnęłam się.
We troje wpatrywaliśmy się przez okno, w padający śnieg. Z babunią po lewej i z tatą po prawej czułam, że w końcu chociaż część całego mojego życia powoli może zacząć wracać do jakiekolwiek normy.
Było mi dobrze. Dawno nie miałam okazji spędzić świąt w takiej atmosferze i takim towarzystwie...
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi.
- Melanio, kochanie... otworzysz? - szepnął mi tata, zdejmując dłoń z mojego ramienia.
Przytaknęłam i poszłam zobaczyć, kto przyszedł. Kiedy otworzyłam drzwi coś przewróciło mi się w żołądku, a serce na moment zamarło.
____________________________________
Wiem, że nudny i nic się nie dzieje, ale trzeba i takich czasem rozdziałów, prawda?
Komciajcie, strasznie dużo energii i ochoty i wgl to daje!!! ^^
Pozdrawiam.
Wasza Cupcake.
- Przestałaś się szczypać - stwierdziła, cały czas wodząc wzrokiem od jedzenia do mnie.
Przytaknęłam, a srebrna bransoletka zakołysała mi się na nadgarstku. Nagle straciłam apetyt i nawet pyszne kakao jakoś przestało mi smakować.
- Nie jestem już głodna - mruknęłam, gdy napotkałam zranione spojrzenie babuni.
- W takim razie może wyszłabyś na dwór? Trzeba poodśnieżać trochę a Wiki pojechała na dworzec po rodziców...
Dosłownie czułam rozszerzające się źrenice.
- Łyknij sobie jeszcze kakao, na rozgrzanie. Nie jest tak znowu ciepło l, chociaż słoneczko świeci...
Powoli, ale posłusznie upiłam mleczno-kakaowego napoju, po czym niespiesznie przeszłam do przedpokoju i ubrałam się ciepło. Jednak zamiast wziąć się za odgarnianie śniegu, kiedy tylko znalazłam się na zewnątrz rozejrzałam się w poszukiwaniu zaspy śniegu ze snu. Mój wzrok od razu padł na sporą zaspę przy podjeździe.
- Nieee... - jęknęłam.
Zawróciłam do garażu po łopatę do odśnieżania. Kiedy podniosłam drzwi do góry od razu owionął mnie specyficzny zapach zawilgotniałego pomieszczenia połączony z drażniącym benzyny. Nigdy nie lubiłam tu chodzić...
Starając się nie myśleć o moim dziwnym śnie, chwyciłam narzędzie i wyszłam przed dom. Śnieg był dosyć świeży - musiał spaść po moim nocnym powrocie. O dziwo było go dosyć sporo. Zaspa z każdą chwilą rosła. Kiedy była równa ze mną byłam już strasznie zmęczona. Nie zważając na to, że przemoczę spodnie klapnęłam na śnieg. Przymknęłam oczy, bo słońce mnie w nie raziło. Pozwoliłam myślom podążać swoimi drogami. Wybrały, czego mogłam się spodziewać, tajemnice braci Sosnowskich. Tym, co aktualnie najbardziej mnie dręczyło, było jedno imię, które padło ostatnio wiele razy. Iris. Kim ona jest? A może raczej kim była...?
- Wybierz sama! - usłyszałam nagle, kiedy coś przesłoniło mi rażące promienie.
Powoli rozwarłam powieki by ujrzeć...
- Melania! Co ty wyprawiasz dzieciaku! Wstawaj mi z tego śniegu, co sąsiedzi powiedzą! Wika, na co ty jej pozwalasz?!
...moją cudowną mamę, jak zawsze w świetnym humorze.
- Konrad! Nie ociągaj się! Przenoś szybko te walizki! - kobieta zarzuciła włosy na plecy.
Była niewysoka, jak ja. Jednak resztę jej cech odziedziczyła Wiki. Cienkie, jasne włosy, które aktualnie były pofarbowane (u mamy) na rudo. Zawsze narzekała, że ich nie lubi. Od kiedy wyjechała zaczęła karierę modelki, dlatego bardzo schudła. Zaczęłam się zastanawiać, czy planuje zrobić nam dietetyczną Wigilię, kiedy zauważyłam, że w stronę naszego domu zmierzają dwie postaci. Skądś je znalazłam...
- Melka, mogłabyś się ruszyć i mi pomóc! - warknęła, niosąc małą torebeczkę. Uniosłam w górę brew i wyciągnęłam rękę po torebkę. - Nie to, głupia - przewróciła oczami i podała mi z samochodu dwie wielkie siatki z zakupami, pod których ciężarem się ugięłam. - Nieś to kuchni - uśmiechnęła się do mnie sztucznie i wróciła do wydawania poleceń wszystkim dookoła.
Powoli doczłapałam się do kuchni i odstawiłam zakupy z ciężkim westchnieniem.
Zapamiętałam ją zupełnie inaczej. Zanim została twarzą jakiegoś maleńkiego, nieznanego magazynu mody była... normalna.
- Mela, nie siedź, tylko pomóż - sapnęła Wiki wnosząc jakieś walizy po schodach.
Szybko poszłam jej pomóc.
***
- Nie ma mowy! - warknęła mama patrząc z niedowierzaniem na babunię. - Tradycyjne potrawy są strasznie tłuste! Chcesz mnie utuczyć? Nie ma mowy! - tupnęła nogą.
- Innych nie zrobię! - fuknęła babcia.
- W porządku. Konrad, zbieraj nasze rzeczy!
Tata cały czas potulnie chował się po kątach. Teraz wyszedł z ukrycia i zaczął powoli ciągnąć bagaże z powrotem do samochodu.
Razem z siostrą patrzyłyśmy na to ze zdziwieniem.
Nagle tata rzucił jedną z toreb, odwrócił się do mamy, mierzącej babunie mordeczym wzrokiem i powiedział:
- Ja tu zostaję. Jak chcesz mogę cię zapakować. Chcę spędzić święta z córkami i mamą.
Mama otworzyła usta ze zdumienia i z fuknięciem zawróciła się w stronę wyjścia.
- Jak chcesz. Jesteś tak beznadziejny jak wszyscy. Spakuj mnie.
***
Kiedy Wiki wsiadła do swojego Maluszka, by odwieść mamę kolejny raz zdziwiło mnie, jak wiele może pomieścić tak małe autko.
- To co, Mela, święta? - tata poklepał mnie po ramieniu.
- Tak... - uśmiechnęłam się.
We troje wpatrywaliśmy się przez okno, w padający śnieg. Z babunią po lewej i z tatą po prawej czułam, że w końcu chociaż część całego mojego życia powoli może zacząć wracać do jakiekolwiek normy.
Było mi dobrze. Dawno nie miałam okazji spędzić świąt w takiej atmosferze i takim towarzystwie...
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi.
- Melanio, kochanie... otworzysz? - szepnął mi tata, zdejmując dłoń z mojego ramienia.
Przytaknęłam i poszłam zobaczyć, kto przyszedł. Kiedy otworzyłam drzwi coś przewróciło mi się w żołądku, a serce na moment zamarło.
____________________________________
Wiem, że nudny i nic się nie dzieje, ale trzeba i takich czasem rozdziałów, prawda?
Komciajcie, strasznie dużo energii i ochoty i wgl to daje!!! ^^
Pozdrawiam.
Wasza Cupcake.
środa, 10 kwietnia 2013
Mój świat. Rozdział XV: Wskażemy ci drogę...
Kiedy dotarłam do domu miałam kompletną pustkę w głowie. W sumie może to i lepiej. Nie chciałam o niczym myśleć. Wolałam po prostu włożyć słuchawki w uszy, rzucić się na moje miękkie łóżko, przykryć się kołderką i oddać się Morfeuszowi. Niestety, jak to się często zdarza, los zaplanował dla mnie akurat coś zupełnie innego.
Zrzuciłam buty i kurtkę w przedpokoju. W całym domu było nienaturalnie cicho. Wszystkie światła były pogaszone, zdawało się, że cały dom jest pogrążony w głębokim śnie.
Powoli ruszyłam przed siebie korytarzem. Po drodze zerknęłam na duży zegar, stojący w salonie, który wskazywał zaskakującą dla mnie 3.40. "Jak to możliwe? - przeszło mi przez myśl. - Nie mogłam przecież... tyle czasu... Dominik...". Spokój w mojej głowie zniknął bezpowrotnie. Już wiedziałam, że na szybki sen nie mam co liczyć. Galopujące myśli krążyły wokół tajemniczego chłopaka. "W sumie już nie aż tak tajemniczego..." - wspinając się po schodach, wróciłam myślami do przytulnej kawiarni. Pomyśleć, że ktoś taki dość zwyczajny, ktoś kogo codziennie mijamy na korytarzach szkoły może być kimś tak niezwykłym...
Moje rozmyślania przerwały dźwięki dochodzące z pokoju Wiki. Zdawało mi się, że słyszę szepty. Po cichu, na palcach, podeszłam pod sypialnię siostry i przystawiłam oko do dziurki od klucza. Nie było nic widać... Zaczęłam uważnie nasłuchiwać. Doszedł mnie cichy głos Wiki i... kogoś jeszcze. Wydawał się znajomy...
- ...jej powiedzieć...
- ...za wcześnie!... jeszcze czasu...
- Nie mamy przed sobą tajemnic! - pisk mojej siostry mógłby zbudzić zmarłego.
- Ciiiii... Chyba ktoś tu nas słyszy... - męski głos zdawał się być coraz bliżej.
Bojąc się zdemaskowania przemknęłam szybko do siebie i zamknęłam cicho drzwi. Zacisnęłam powieki i (mając nadzieję, że nie będą sprawdzali kto ich podsłuchiwał) osunęłam się po ścianie na podłogę. Chwilę siedziałam w bezruchu, próbując uspokoić oddech i myśli. Nasłuchiwałam.
- Do jutra! - dobiegł mnie cichy głos siostry.
Po chwili rozległ się skrzyp schodów, po nim przekręcanie klucza w zamku i znów odgłos wchodzenia po schodach. Kiedy trzasnęły drzwi pokoju Wiki zrozumiałam, że jej gość musiał już wyjść.
Wciąż siedziałam na podłodze, kiedy poczułam lekki powiew wiatru. Podniosłam powieki i zobaczyłam blondyna zamykającego okno.
- Cześć - niepewnie szepnął, odwracając się ku mnie. Błękitne oczy wpatrywały się we mnie ze spokojem i ciekawością jednocześnie.
Kiwnęłam głową na powitanie, wstałam z miejsca i podeszłam do łóżka, a którego brzegu przysiadł już chłopak.
- Więc już wiesz o Dominiku...? - zapytał. W głowie coś mi zaświtało. Ten głos słyszałam niedawno...
- Byłeś u Wiki - stwierdziłam bez ogródek.
- Tak - potwierdził, wyraźnie zdziwiony moimi słowami. - A o co chodzi?
- Co tam robiłeś? - mój ton był oschły. Może trochę za bardzo...
- Wiesz... - skrępowany zaczął drapać się po karku. - No bo... Rozmawialiśmy.
- Okej - uniosłam brew. Stwierdziłam, że za wiele z niego teraz nie wyciągnę. Postanowiłam zapytać później Wiki... - O co się pytałeś?
Przewrócił oczami i westchnął. Nie wiedziałam, czy to był wyraz ulgi, zakłopotania czy po prostu dał upust swojej irytacji (wywołanej zapewne moją dociekliwością).
- Pytałem czy wiesz już o Dominiku.
- Tak, wiem - odparłam. - A czemu pytasz?
- Co wiesz? - było to bardziej żądanie niż pytanie.
Zmierzyłam go wzrokiem. "W sumie... Co to go obchodzi?"
- Po co ci to?
- Chcę chronić moich... No i muszę chronić ciebie. - w jego oczach, zdawało się, błyszczała duma.
Czułam, że mogę mu zaufać.
- Powiem ci... - westchnęłam i przymknęłam powieki. - Wiem, że był aniołem, ale się zbuntował. Powiedział, że dostał wilczy bilet - uśmiechnęłam się na wspomnienie jego słów. - I wiem, że ty także jesteś aniołem... - otworzyłam oczy i spojrzałam w jego nieskazitelnie błękitne tęczówki. - Dobrze zrozumiałam?
- Mówił coś jeszcze...?
- Możliwe... - wzruszyłam ramionami. - Nie jestem pewna...
- Okej...
- Jeszcze mówił do mnie Iris... Może ty mi powiesz, dlaczego?
Wzrok chłopaka nagle zmienił obiekt obserwacji ze mnie na bardzo interesujące półki z książkami.
- Marcel... Mówię do ciebie! - warknęłam, chwytając go za ramię.
- Sam ci powie... Jak przyjdzie czas.
Westchnęłam i opadłam na poduszki.
- Mam ci jednak coś do przekazania...
- Co chcesz jeszcze...? - mruknęłam, zakrywając twarz rękami.
- Pomiędzy dwoma światami rozdarta,
zawieszona na linii nienawiści,
odrodzić może pradawne,
jeśli tylko odpowiednio wybierze. - oczy chłopaka błyszczały turkusem, gdy mówił.
- Co? - wydusiłam, patrząc na niego spomiędzy palców.
- Żegnaj, Iris.
Blondyn zniknął, gdy mrugnęłam.
- Czuwam - usłyszałam cicho wypowiedziane słowa. Zdawały się unosić w powietrzu wokół mnie, gdy pochłaniał mnie sen.
***
W kuchni na blacie leżała kartka. Szybko wzięłam ją do ręki i przeczytałam: WYBIERZ DOBRZE, IRIS.
Jak oparzona odrzuciłam kawałek papieru. Na ręku zakołysała się srebrna bransoletka. Nagle zdałam sobie sprawę, że dotykam wszystkiego wokół mnie nawet nie martwiąc się o szczypanie.
Szybko wypiłam napój z kubeczka i wybiegłam z domu, prosto w wielką zaspę śniegu. Tarzałam się po nim jak małe dziecko. Chichotałam radośnie, kiedy słońce zakryły mi dwa cienie. Kiedy zobaczyłam, kto to, coś przewrociło mi się w żołądku.
- Chodź z nami, Iris... Wskażemy ci drogę...
***
Obudziłam się zalana potem. Do moich drzwi ktoś się dobijał. Nie przypominałam sobie, żebym zamykała je na klucz...
Westchnęłam.
- Mogłybyście się same otwierać...
Nagle do pokoju wpadła Wiki z bezcenną miną. Zaczęłam chichotać.
- Przestań się śmiać, młoda - warknęła starsza siostra. - Lepiej mów co to spowodowało takie wrzaski...
Przełknęłam ślinę. Nie byłam pewna, czy mówić Wiki o moim śnie.
- Nic nie mów! - usłyszałam.
- Słucham...? - zapytałam głupio. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nie powiedziała tego Wiki, a mój wczorajszy późny gość...
- No, Melka, mów czemu tak się darłaś - przewróciła oczami i opadła na fotel.
- Nie... Nie pamiętam - wydusiłam niepewnie. - Babunia zrobiła śniadanie?
- Już dawno śpiochu - uśmiechnęła się do mnie i wstała. - Czeka na ciebie na dole - przyjrzała mi się uważnie. - Nowa moda na spanie w ciuchach? - parsknęła. - Weź, włóż coś na siebie i leć do kuchni. Babunia się wczoraj niepokoiła...
_______________________________
DUM DUM DUM DUUUUUM.
Odzyskałam telefon, więc napisałam rozdzialik ;*
Mam nadzieję, że się podobał ^^
Pytania? Pytajcie!
Uwagi? Śmiało!
Coś chcecie? Nie krępujcie się!
:D
Dedyczek wędruje do littlegraybutterfly, AAlexy oraz Kath :*
Oprócz nich także do mojej Klaudii, mojej Emilci, mojej Julci oraz mojej Pauliny ;*** Mam nadzieję, że nadal czytacie moje wypociny ;3
Pozdrawiam cieplutko ;*
Wasza Cupcake.
Zrzuciłam buty i kurtkę w przedpokoju. W całym domu było nienaturalnie cicho. Wszystkie światła były pogaszone, zdawało się, że cały dom jest pogrążony w głębokim śnie.
Powoli ruszyłam przed siebie korytarzem. Po drodze zerknęłam na duży zegar, stojący w salonie, który wskazywał zaskakującą dla mnie 3.40. "Jak to możliwe? - przeszło mi przez myśl. - Nie mogłam przecież... tyle czasu... Dominik...". Spokój w mojej głowie zniknął bezpowrotnie. Już wiedziałam, że na szybki sen nie mam co liczyć. Galopujące myśli krążyły wokół tajemniczego chłopaka. "W sumie już nie aż tak tajemniczego..." - wspinając się po schodach, wróciłam myślami do przytulnej kawiarni. Pomyśleć, że ktoś taki dość zwyczajny, ktoś kogo codziennie mijamy na korytarzach szkoły może być kimś tak niezwykłym...
Moje rozmyślania przerwały dźwięki dochodzące z pokoju Wiki. Zdawało mi się, że słyszę szepty. Po cichu, na palcach, podeszłam pod sypialnię siostry i przystawiłam oko do dziurki od klucza. Nie było nic widać... Zaczęłam uważnie nasłuchiwać. Doszedł mnie cichy głos Wiki i... kogoś jeszcze. Wydawał się znajomy...
- ...jej powiedzieć...
- ...za wcześnie!... jeszcze czasu...
- Nie mamy przed sobą tajemnic! - pisk mojej siostry mógłby zbudzić zmarłego.
- Ciiiii... Chyba ktoś tu nas słyszy... - męski głos zdawał się być coraz bliżej.
Bojąc się zdemaskowania przemknęłam szybko do siebie i zamknęłam cicho drzwi. Zacisnęłam powieki i (mając nadzieję, że nie będą sprawdzali kto ich podsłuchiwał) osunęłam się po ścianie na podłogę. Chwilę siedziałam w bezruchu, próbując uspokoić oddech i myśli. Nasłuchiwałam.
- Do jutra! - dobiegł mnie cichy głos siostry.
Po chwili rozległ się skrzyp schodów, po nim przekręcanie klucza w zamku i znów odgłos wchodzenia po schodach. Kiedy trzasnęły drzwi pokoju Wiki zrozumiałam, że jej gość musiał już wyjść.
Wciąż siedziałam na podłodze, kiedy poczułam lekki powiew wiatru. Podniosłam powieki i zobaczyłam blondyna zamykającego okno.
- Cześć - niepewnie szepnął, odwracając się ku mnie. Błękitne oczy wpatrywały się we mnie ze spokojem i ciekawością jednocześnie.
Kiwnęłam głową na powitanie, wstałam z miejsca i podeszłam do łóżka, a którego brzegu przysiadł już chłopak.
- Więc już wiesz o Dominiku...? - zapytał. W głowie coś mi zaświtało. Ten głos słyszałam niedawno...
- Byłeś u Wiki - stwierdziłam bez ogródek.
- Tak - potwierdził, wyraźnie zdziwiony moimi słowami. - A o co chodzi?
- Co tam robiłeś? - mój ton był oschły. Może trochę za bardzo...
- Wiesz... - skrępowany zaczął drapać się po karku. - No bo... Rozmawialiśmy.
- Okej - uniosłam brew. Stwierdziłam, że za wiele z niego teraz nie wyciągnę. Postanowiłam zapytać później Wiki... - O co się pytałeś?
Przewrócił oczami i westchnął. Nie wiedziałam, czy to był wyraz ulgi, zakłopotania czy po prostu dał upust swojej irytacji (wywołanej zapewne moją dociekliwością).
- Pytałem czy wiesz już o Dominiku.
- Tak, wiem - odparłam. - A czemu pytasz?
- Co wiesz? - było to bardziej żądanie niż pytanie.
Zmierzyłam go wzrokiem. "W sumie... Co to go obchodzi?"
- Po co ci to?
- Chcę chronić moich... No i muszę chronić ciebie. - w jego oczach, zdawało się, błyszczała duma.
Czułam, że mogę mu zaufać.
- Powiem ci... - westchnęłam i przymknęłam powieki. - Wiem, że był aniołem, ale się zbuntował. Powiedział, że dostał wilczy bilet - uśmiechnęłam się na wspomnienie jego słów. - I wiem, że ty także jesteś aniołem... - otworzyłam oczy i spojrzałam w jego nieskazitelnie błękitne tęczówki. - Dobrze zrozumiałam?
- Mówił coś jeszcze...?
- Możliwe... - wzruszyłam ramionami. - Nie jestem pewna...
- Okej...
- Jeszcze mówił do mnie Iris... Może ty mi powiesz, dlaczego?
Wzrok chłopaka nagle zmienił obiekt obserwacji ze mnie na bardzo interesujące półki z książkami.
- Marcel... Mówię do ciebie! - warknęłam, chwytając go za ramię.
- Sam ci powie... Jak przyjdzie czas.
Westchnęłam i opadłam na poduszki.
- Mam ci jednak coś do przekazania...
- Co chcesz jeszcze...? - mruknęłam, zakrywając twarz rękami.
- Pomiędzy dwoma światami rozdarta,
zawieszona na linii nienawiści,
odrodzić może pradawne,
jeśli tylko odpowiednio wybierze. - oczy chłopaka błyszczały turkusem, gdy mówił.
- Co? - wydusiłam, patrząc na niego spomiędzy palców.
- Żegnaj, Iris.
Blondyn zniknął, gdy mrugnęłam.
- Czuwam - usłyszałam cicho wypowiedziane słowa. Zdawały się unosić w powietrzu wokół mnie, gdy pochłaniał mnie sen.
***
W kuchni na blacie leżała kartka. Szybko wzięłam ją do ręki i przeczytałam: WYBIERZ DOBRZE, IRIS.
Jak oparzona odrzuciłam kawałek papieru. Na ręku zakołysała się srebrna bransoletka. Nagle zdałam sobie sprawę, że dotykam wszystkiego wokół mnie nawet nie martwiąc się o szczypanie.
Szybko wypiłam napój z kubeczka i wybiegłam z domu, prosto w wielką zaspę śniegu. Tarzałam się po nim jak małe dziecko. Chichotałam radośnie, kiedy słońce zakryły mi dwa cienie. Kiedy zobaczyłam, kto to, coś przewrociło mi się w żołądku.
- Chodź z nami, Iris... Wskażemy ci drogę...
***
Obudziłam się zalana potem. Do moich drzwi ktoś się dobijał. Nie przypominałam sobie, żebym zamykała je na klucz...
Westchnęłam.
- Mogłybyście się same otwierać...
Nagle do pokoju wpadła Wiki z bezcenną miną. Zaczęłam chichotać.
- Przestań się śmiać, młoda - warknęła starsza siostra. - Lepiej mów co to spowodowało takie wrzaski...
Przełknęłam ślinę. Nie byłam pewna, czy mówić Wiki o moim śnie.
- Nic nie mów! - usłyszałam.
- Słucham...? - zapytałam głupio. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nie powiedziała tego Wiki, a mój wczorajszy późny gość...
- No, Melka, mów czemu tak się darłaś - przewróciła oczami i opadła na fotel.
- Nie... Nie pamiętam - wydusiłam niepewnie. - Babunia zrobiła śniadanie?
- Już dawno śpiochu - uśmiechnęła się do mnie i wstała. - Czeka na ciebie na dole - przyjrzała mi się uważnie. - Nowa moda na spanie w ciuchach? - parsknęła. - Weź, włóż coś na siebie i leć do kuchni. Babunia się wczoraj niepokoiła...
_______________________________
DUM DUM DUM DUUUUUM.
Odzyskałam telefon, więc napisałam rozdzialik ;*
Mam nadzieję, że się podobał ^^
Pytania? Pytajcie!
Uwagi? Śmiało!
Coś chcecie? Nie krępujcie się!
:D
Dedyczek wędruje do littlegraybutterfly, AAlexy oraz Kath :*
Oprócz nich także do mojej Klaudii, mojej Emilci, mojej Julci oraz mojej Pauliny ;*** Mam nadzieję, że nadal czytacie moje wypociny ;3
Pozdrawiam cieplutko ;*
Wasza Cupcake.
środa, 3 kwietnia 2013
Chlip, chlip...
Niestety mam telefon w naprawie i przez jakieś dwa tygodnie raczej nie dodam żadnej nowej notki ;<
Mam nadzieję, że mój stary telefonik chociaż pozwoli mi na komentowanie u Was... ;<
Do przeczytania za 2tyg...
Wasza (przesmutna) Cupcake.
Mam nadzieję, że mój stary telefonik chociaż pozwoli mi na komentowanie u Was... ;<
Do przeczytania za 2tyg...
Wasza (przesmutna) Cupcake.
czwartek, 28 marca 2013
Mój świat. Rozdział XIV: Zdaję się na ciebie
Stałam wpatrując się w jego plecy. Skórzana kurtka opinała jego, jak zauważyłam, umięśnione ciało.
- Nie jest ci zimno w tej kurtce? – zapytałam bez namysłu.
Brunet zaśmiał się cicho.
- Nie.
Po chwili ciszy dodał:
- Takim jak ja zimno nie jest. Gorąco też nie.
Wciąż stał do mnie tyłem. Na tle zaśnieżonego lasu bardzo się wyróżniał. Ręce włożył do kieszeni przetartych lewisów. Wyglądał na wyluzowanego, jednak czułam, że to tylko maska. W głębi bał się moich pytań.
- Dlaczego?
- Co: "dlaczego"? - mruknął.
- Mam wiele pytań "dlaczego?" - uśmiechnęłam się. - Zacznę od... dlaczego tutaj jesteśmy?
Westchnął. Po chwili odwrócił się do mnie i powiedział:
- Bardzo sentymentalne miejsce. Lubię tu przebywać.
Zauważyłam, że mówiąc o tym jego oczy stają się nieobecne, jakby widział właśnie coś, co miało miejsce bardzo dawno temu; tak dawno, że nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Pomyślałam, jak bardzo pragnęłam w tej chwili przeniknąć do jego umysłu. Niespodziewanie ocknął się z dziwnego zamyślenia trwającego dłuższy moment – jego oczy znów zaczęły dostrzegać otaczającą nas rzeczywistość. Rozejrzał się dookoła.
-No i jest tu całkiem ładnie - wzruszył ramionami. - Wystarczy?
- Dlaczego sentymentalne?
- Stało się tu coś ważnego. Ważnego dla mnie. Mimo że minęły… wieki, dziś znaczy to dla mnie tyle samo, co wtedy. Jednocześnie kocham i nienawidzę wspomnienie tego dnia.
- Chcesz mi powiedzieć, co się stało?
- Rozmawiałem tu z wyjątkową osobą. – uśmiechnął się z nostalgią.
"Kochał ją" - przemknęło mi przez głowę.
- W porządku...
- Marzniesz. Nie owijaj w bawełnę. - mruknął. – Pytaj i opuszczamy to urocze miejsce.
- Nie mów mi co mam robić - wycedziłam przez zęby. Od zawsze wolałam sama decydować o sobie.
Nagle uderzyło mnie, jaka bierna byłam przez ostatnie miesiące. Jakbym trwała w letargu, półżywa. Jakbym była marionetką w marnym teatrzyku ulicznym. Jakbym była pod hipnozą...
- Co mi robiłeś przez ostatnie miesiące z głową? Z wolną wolą...? Ze MNĄ?! – ostatnie słowa wykrzyczałam.
- Taka sztuczka... Nie chciałem, żeby coś ci się stało. A wiedziałem aż za dobrze, że nie byłabyś posłuszną dziewczynką i nie utrzymałyby cię w domu twoje... hm, nazwijmy je opiekunkami...? - chłopak wyrzucił z siebie praktycznie na jednym wdechu.
- Milusio. Praktycznie się nie znamy a ty mi tu wyskakujesz z "wiedziałem aż za dobrze" - prychnęłam.
- Znam cię bardzo dobrze, Melanio. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo.
Nie wiedziałam co myśleć. Dominik był bardzo pewny siebie. Starannie dobierał słowa. Nie pozwalał, by zapanowały nad nim emocje.
Też musiałam być twarda. Trzeba wziąć dwa głębokie wdechy i uspokoić się. I pytać...
- Skąd mnie niby znasz...? - zmrużyłam oczy.
Brunet nic nie odpowiedział. Stał nieruchomo.
- Skąd mnie tak dobrze znasz? Kim jesteś, by tak mówić? No bo chyba nie Bogiem...! - warknęłam. - Powiesz w końcu?!
Chłopak westchnął.
- Oj, nie umiem ci odmawiać, kochanie... Nigdy nie umiałem, wiedziałaś o tym zawsze. I wykorzystywałaś to, gdy tylko mogłaś... - powiedział cicho i odwrócił się do mnie tyłem.
Nie miałam pojęcia o czym on do mnie mówi. Wpatrywałam się jak sroka w gnat w jego plecy.
- Że co...?
- Podejdź. Dotknij.
- O czym ty do cholery gadasz, Dominik?!
Odwrócił się w moją stronę. Jego oczy były teraz bardziej stalowe niż kiedykolwiek. Chwycił moją rękę i podsunął do środka jego pleców. Próbowałam wyrwać rękę, jednak trzymał ją zbyt mocno, bym mogła się wyszarpnąć.
Pod palcami poczułam coś miękkiego. Puścił mnie. Z ciekawością obeszłam chłopaka dookoła i przyjrzałam się jego tyłowi. Czarna, skórzana kurtka. Wyciągnęłam dłoń przed siebie i jeszcze przed zerknięciem palców z kurtką poczułam coś pod palcami. Było to miękkie jak... pióra.
- Co... co to... Co to ma znaczyć? - wyjąkałam, gładząc coś niewidzialnego.
- Mówiłem już... Nie jestem zwykłym człowiekiem. Nie jestem człowiekiem.
- Opowiedz! - zażądałam.
- Iris... Tyle czasu minęło, a ty zupełnie się nie zmieniłaś...
- I-Iris...? Człowieku, ogarnij się - mruknęłam. - Jestem Melka, Melania Lis. Nie wiesz z kim rozmawiasz?
- Jak zawsze - odwrócił się przodem do mnie. – Niepotrzebnie aż tak się wczuwasz w swoje ludzkie role.
Stalowooki wpatrywał się uważnie w moje oczy. Chciałam uciec. Przerażał mnie jego wzrok. Twardo utkwiony w moich źrenicach. Jakby chciał wyczytać mi z twarzy moje myśli... Może rzeczywiście to robił?
- Wiesz, co znaczy twoje prawdziwe imię, moja kochana Iris?
- Przestań mówić do mnie Iris! Jestem Melania! - krzyknęłam.
Zaśmiał się.
- Buntownicza jak zawsze.
- Przestań! Nie wiem o czym mówisz! Nie lubię zagadek!
- Dobrze, kochanie - uśmiechnął się. – A teraz chodź stąd, bo zmarzniesz. – wydał mi polecenie głosem nieznoszącym sprzeciwu. Jakby wiedział lepiej.
- Nie. Najpierw mi wszystko wyjaśnisz, Dominiku. - stwierdziłam i przeszłam kawałek dalej, by usiąść na wystającym nad śnieg pieńku.
Chłopak poszedł za mną. Stanął obok i oparł się o pień brzozy.
- Co chcesz wiedzieć?
- Wszystko - odparłam. - Od początku.
Westchnął. Chyba go troszeczkę zirytowałam...
- Dobrze. To lepiej okryj się tym, bo trochę to potrwa... - podał mi koc, który wziął "z powietrza". - Może jednak przejdziemy gdzieś, gdzie będzie cieplej...? Co, Iri... Melanio?
- Okej. - westchnęłam z rezygnacją. - Zdaję się na ciebie - mruknęłam, wstając.
Bez słowa chwycił mnie za rękę i poprowadził w stronę zaśnieżonej dróżki.
***
Ściany miały bardzo ładny czekoladowy kolor, światło wydobywało się z lamp owiniętych delikatnymi kremowymi zasłonkami. Ciemne stoliki ozdobiono kremowymi obrusikami i małymi bukiecikami bordowych róż. Cała kawiarnia była bardzo przytulna. Dziwne, że nigdy na nią nie wpadłam wcześniej.
Dominik wciąż trzymał mnie za rękę, kiedy weszliśmy do środka. Kręciło się tam sporo zakochanych par.
Tuż po przekroczeniu progu owionął mnie słodki zapach gorącej czekolady, kawy z mlekiem i ciast.
- Pani pozwoli - powiedział brunet, puszczając moją dłoń i wyciągnął ręce po moją ciepłą kurtkę.
Ściągnęłam ją i podałam mu, ruszając na poszukiwania wolnego stolika.
Usiadłam w samym kącie kawiarni i czekałam na chłopaka. Po chwili przyszedł z dwoma filiżankami parującej czekolady.
- Zaraz przyniosą szarlotkę. Wiem, że ją lubisz.
Kiwnęłam głową. "To moje ulubione ciasto... Skąd on to wie?!". Pytania w mojej głowie mnożyły się.
- Możesz zacząć - szepnęłam, podsuwając do siebie gorący napój.
Rozejrzał się wokół niepewnie, jakby sprawdzał czy na pewno nikt nas nie podsłuchuje.
- Kiedyś byłem kimś innym. Ale wszystko się zmieniło, nabrało innego znaczenia. – powiedział opanowanym, ale jednocześnie twardym głosem. Czułam jego wewnętrzną siłę, bijącą energię i waleczność. Nigdy bym mu tego nie wyznała, ale prawda była taka, że imponował mi. Co więcej – instynktownie czułam respekt.
- Zacznijmy może od tego kim byłeś a kim jesteś teraz? - westchnęłam.
Milczał ze wzrokiem patrzącym w dal, której ja nie mogłam dostrzec. Po raz drugi tego dnia obserwując go, widziałam osobę, której świat nie ogranicza się do przysłowiowego „tu i teraz”. Jego rzeczywistość wykraczała poza moje wyobrażenia. Głupiałam. Czułam się przy nim jak małe dziecko, nieświadome niebezpieczeństw czyhających na niego w groźnym otoczeniu. Jego twarz stawała się coraz bardziej nieprzenikniona – do tego stopnia, że bałam się przerwać tę dręczącą ciszę. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie podjęła tego ryzyka.
- Mam dość. Powiedz, co masz powiedzieć, nie przedłużaj. - przewróciłam oczami, starając się sprawić wrażenie przynajmniej w połowie tak opanowanej jak on. Chciałam udowodnić mu swoją siłę, bo miałam dość ciągłego lekceważenia. Wyprostowałam się, uniosłam podbródek, zmrużyłam oczy i delikatnie nachylając się w jego stronę, zdecydowanie powiedziałam – Teraz powiesz mi prawdę o sobie.
Również się nachylił i spojrzał mi prosto w oczy. Serce zabiło mi mocniej. Obawiałam się tego, co mogę usłyszeć, ale już nie było odwrotu.
- Iris. Jestem aniołem.
Podeszła do nas kelnerka, niosąca na tacy talerzyki z ciastem.
- Smacznego - mrugnęła do Dominika, stawiając zamówienie na stoliku. Po chwili już jej przy nas nie było.
Patrzyłam na niego wyczekująco, ale nic nie powiedziałam. Poczułam się jak w dziwnym śnie, tylko przebudzenie wydawało mi się beznadziejnie odległe. To co właśnie się działo, było doskonałym dowodem świadczącym o tym, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Albo że powinnam odwiedzić najbliższy zakład psychiatryczny.
- Byłem aniołem. Podobnie jak mój brat. Zbuntowałem się – tu zaśmiał się ironicznie – i dostałem wilczy bilet. Teraz trudno określić mój status.
Momentalnie spoważniał i dodał tonem pełnym majestatu – Wiem, co robić. Nie musisz się bać. Dla nich wszystko jest czarno-białe; ja jestem ponad to.
Znowu zapadła cisza. Miałam wrażenie, że dręczący paraliż objął nie tylko moje ciało, ale wszystko dookoła, jakby świat stanął w miejscu. Nawet powietrze zgęstniało i utrudniało mi swobodny oddech. Ten krótki monolog streszczał w sobie odpowiedź na wszystkie dręczące mnie od miesięcy pytania, jednak chaos i dezorientacja w mojej głowie sprawiły, że pojawiła się armia nowych niejasności, które pragnęłam, aby mi teraz wyjaśnił. Niestety, byłam w stanie wydusić z siebie tylko jedno słowo.
- Słucham?
- Dobrze usłyszałaś. Nie będę się powtarzał - zauważyłam, że na jego talerzyku zostały same okruszki, a z filiżanki już dawno musiała przestać lecieć para. - Idziesz ze mną, Iris? - szepnął, wstając.
- Melania - mruknęłam, odkrajając sobie kawałek szarlotki.
- Idziesz...?
- Jem - odparłam.
Westchnął. Myślałam, że z powrotem usiądzie naprzeciwko mnie. Jednak tak się nie stało. Zostawił na stole filiżankę z talerzykiem i skierował się do wyjścia.
Poczułam, że nie mogę tak po prostu pozwolić mu wyjść. Wstałam i pobiegłam za nim.
- Jednak? - zapytał z kpiącym uśmiechem i podał mi kurtkę.
- Nie skończyliśmy rozmawiać - prychnęłam, udając pewność siebie. - Ładnie to tak przerywać rozmowę i wychodzić bez pożegnania? - otworzył przede mną drzwi.
Zimny wiatr owionął nas i rozwiał mi włosy.
- Iris, zawsze musisz postawić na swoim, co? - ruszyliśmy przed siebie.
Po chwili ciszy zapytałam:
- Kim jest Iris?
Dominik przymknął oczy i odparł:
- Nie tutaj. Nie teraz... Potem ci powiem.
________________________________________
I jest rozdział czternasty! *.*
Wielkie dzięki dla Emilki, bez której ten oto rozdział byłby bezsensownym zlepkiem słów. To ona tchnęła życie w dialogi i cały rozdział... Dziękuję Ci, kochana!!! ;***
Dedykacja właśnie dla niej oraz dla:
· Pauliny, której mam nadzieję wróci wena do komentowania ;>
· Łukasza, który może w końcu powie mi coś więcej niż: "ciekawie" "dobrze" czy "i tak już jest dobrze, nie mam uwag" ;D
· no i wszystkich odwiedzających i komentujących!
Zostawiajcie po sobie ślady, opinie... Chcę wiedzieć co myślicie!
Z okazji zbliżających się świąt chcę Wam złożyć najserdeczniejsze życzenia zdrowia, szczęścia itd., smacznego jajka i oczywiście mokrego dyngusa! No i poprawy pogody, bo nie wiem jak Wam, ale mi to ta zima już zbrzydła...
Wasza Cupcake.
PS Look at this!
- Nie jest ci zimno w tej kurtce? – zapytałam bez namysłu.
Brunet zaśmiał się cicho.
- Nie.
Po chwili ciszy dodał:
- Takim jak ja zimno nie jest. Gorąco też nie.
Wciąż stał do mnie tyłem. Na tle zaśnieżonego lasu bardzo się wyróżniał. Ręce włożył do kieszeni przetartych lewisów. Wyglądał na wyluzowanego, jednak czułam, że to tylko maska. W głębi bał się moich pytań.
- Dlaczego?
- Co: "dlaczego"? - mruknął.
- Mam wiele pytań "dlaczego?" - uśmiechnęłam się. - Zacznę od... dlaczego tutaj jesteśmy?
Westchnął. Po chwili odwrócił się do mnie i powiedział:
- Bardzo sentymentalne miejsce. Lubię tu przebywać.
Zauważyłam, że mówiąc o tym jego oczy stają się nieobecne, jakby widział właśnie coś, co miało miejsce bardzo dawno temu; tak dawno, że nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Pomyślałam, jak bardzo pragnęłam w tej chwili przeniknąć do jego umysłu. Niespodziewanie ocknął się z dziwnego zamyślenia trwającego dłuższy moment – jego oczy znów zaczęły dostrzegać otaczającą nas rzeczywistość. Rozejrzał się dookoła.
-No i jest tu całkiem ładnie - wzruszył ramionami. - Wystarczy?
- Dlaczego sentymentalne?
- Stało się tu coś ważnego. Ważnego dla mnie. Mimo że minęły… wieki, dziś znaczy to dla mnie tyle samo, co wtedy. Jednocześnie kocham i nienawidzę wspomnienie tego dnia.
- Chcesz mi powiedzieć, co się stało?
- Rozmawiałem tu z wyjątkową osobą. – uśmiechnął się z nostalgią.
"Kochał ją" - przemknęło mi przez głowę.
- W porządku...
- Marzniesz. Nie owijaj w bawełnę. - mruknął. – Pytaj i opuszczamy to urocze miejsce.
- Nie mów mi co mam robić - wycedziłam przez zęby. Od zawsze wolałam sama decydować o sobie.
Nagle uderzyło mnie, jaka bierna byłam przez ostatnie miesiące. Jakbym trwała w letargu, półżywa. Jakbym była marionetką w marnym teatrzyku ulicznym. Jakbym była pod hipnozą...
- Co mi robiłeś przez ostatnie miesiące z głową? Z wolną wolą...? Ze MNĄ?! – ostatnie słowa wykrzyczałam.
- Taka sztuczka... Nie chciałem, żeby coś ci się stało. A wiedziałem aż za dobrze, że nie byłabyś posłuszną dziewczynką i nie utrzymałyby cię w domu twoje... hm, nazwijmy je opiekunkami...? - chłopak wyrzucił z siebie praktycznie na jednym wdechu.
- Milusio. Praktycznie się nie znamy a ty mi tu wyskakujesz z "wiedziałem aż za dobrze" - prychnęłam.
- Znam cię bardzo dobrze, Melanio. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo.
Nie wiedziałam co myśleć. Dominik był bardzo pewny siebie. Starannie dobierał słowa. Nie pozwalał, by zapanowały nad nim emocje.
Też musiałam być twarda. Trzeba wziąć dwa głębokie wdechy i uspokoić się. I pytać...
- Skąd mnie niby znasz...? - zmrużyłam oczy.
Brunet nic nie odpowiedział. Stał nieruchomo.
- Skąd mnie tak dobrze znasz? Kim jesteś, by tak mówić? No bo chyba nie Bogiem...! - warknęłam. - Powiesz w końcu?!
Chłopak westchnął.
- Oj, nie umiem ci odmawiać, kochanie... Nigdy nie umiałem, wiedziałaś o tym zawsze. I wykorzystywałaś to, gdy tylko mogłaś... - powiedział cicho i odwrócił się do mnie tyłem.
Nie miałam pojęcia o czym on do mnie mówi. Wpatrywałam się jak sroka w gnat w jego plecy.
- Że co...?
- Podejdź. Dotknij.
- O czym ty do cholery gadasz, Dominik?!
Odwrócił się w moją stronę. Jego oczy były teraz bardziej stalowe niż kiedykolwiek. Chwycił moją rękę i podsunął do środka jego pleców. Próbowałam wyrwać rękę, jednak trzymał ją zbyt mocno, bym mogła się wyszarpnąć.
Pod palcami poczułam coś miękkiego. Puścił mnie. Z ciekawością obeszłam chłopaka dookoła i przyjrzałam się jego tyłowi. Czarna, skórzana kurtka. Wyciągnęłam dłoń przed siebie i jeszcze przed zerknięciem palców z kurtką poczułam coś pod palcami. Było to miękkie jak... pióra.
- Co... co to... Co to ma znaczyć? - wyjąkałam, gładząc coś niewidzialnego.
- Mówiłem już... Nie jestem zwykłym człowiekiem. Nie jestem człowiekiem.
- Opowiedz! - zażądałam.
- Iris... Tyle czasu minęło, a ty zupełnie się nie zmieniłaś...
- I-Iris...? Człowieku, ogarnij się - mruknęłam. - Jestem Melka, Melania Lis. Nie wiesz z kim rozmawiasz?
- Jak zawsze - odwrócił się przodem do mnie. – Niepotrzebnie aż tak się wczuwasz w swoje ludzkie role.
Stalowooki wpatrywał się uważnie w moje oczy. Chciałam uciec. Przerażał mnie jego wzrok. Twardo utkwiony w moich źrenicach. Jakby chciał wyczytać mi z twarzy moje myśli... Może rzeczywiście to robił?
- Wiesz, co znaczy twoje prawdziwe imię, moja kochana Iris?
- Przestań mówić do mnie Iris! Jestem Melania! - krzyknęłam.
Zaśmiał się.
- Buntownicza jak zawsze.
- Przestań! Nie wiem o czym mówisz! Nie lubię zagadek!
- Dobrze, kochanie - uśmiechnął się. – A teraz chodź stąd, bo zmarzniesz. – wydał mi polecenie głosem nieznoszącym sprzeciwu. Jakby wiedział lepiej.
- Nie. Najpierw mi wszystko wyjaśnisz, Dominiku. - stwierdziłam i przeszłam kawałek dalej, by usiąść na wystającym nad śnieg pieńku.
Chłopak poszedł za mną. Stanął obok i oparł się o pień brzozy.
- Co chcesz wiedzieć?
- Wszystko - odparłam. - Od początku.
Westchnął. Chyba go troszeczkę zirytowałam...
- Dobrze. To lepiej okryj się tym, bo trochę to potrwa... - podał mi koc, który wziął "z powietrza". - Może jednak przejdziemy gdzieś, gdzie będzie cieplej...? Co, Iri... Melanio?
- Okej. - westchnęłam z rezygnacją. - Zdaję się na ciebie - mruknęłam, wstając.
Bez słowa chwycił mnie za rękę i poprowadził w stronę zaśnieżonej dróżki.
***
Ściany miały bardzo ładny czekoladowy kolor, światło wydobywało się z lamp owiniętych delikatnymi kremowymi zasłonkami. Ciemne stoliki ozdobiono kremowymi obrusikami i małymi bukiecikami bordowych róż. Cała kawiarnia była bardzo przytulna. Dziwne, że nigdy na nią nie wpadłam wcześniej.
Dominik wciąż trzymał mnie za rękę, kiedy weszliśmy do środka. Kręciło się tam sporo zakochanych par.
Tuż po przekroczeniu progu owionął mnie słodki zapach gorącej czekolady, kawy z mlekiem i ciast.
- Pani pozwoli - powiedział brunet, puszczając moją dłoń i wyciągnął ręce po moją ciepłą kurtkę.
Ściągnęłam ją i podałam mu, ruszając na poszukiwania wolnego stolika.
Usiadłam w samym kącie kawiarni i czekałam na chłopaka. Po chwili przyszedł z dwoma filiżankami parującej czekolady.
- Zaraz przyniosą szarlotkę. Wiem, że ją lubisz.
Kiwnęłam głową. "To moje ulubione ciasto... Skąd on to wie?!". Pytania w mojej głowie mnożyły się.
- Możesz zacząć - szepnęłam, podsuwając do siebie gorący napój.
Rozejrzał się wokół niepewnie, jakby sprawdzał czy na pewno nikt nas nie podsłuchuje.
- Kiedyś byłem kimś innym. Ale wszystko się zmieniło, nabrało innego znaczenia. – powiedział opanowanym, ale jednocześnie twardym głosem. Czułam jego wewnętrzną siłę, bijącą energię i waleczność. Nigdy bym mu tego nie wyznała, ale prawda była taka, że imponował mi. Co więcej – instynktownie czułam respekt.
- Zacznijmy może od tego kim byłeś a kim jesteś teraz? - westchnęłam.
Milczał ze wzrokiem patrzącym w dal, której ja nie mogłam dostrzec. Po raz drugi tego dnia obserwując go, widziałam osobę, której świat nie ogranicza się do przysłowiowego „tu i teraz”. Jego rzeczywistość wykraczała poza moje wyobrażenia. Głupiałam. Czułam się przy nim jak małe dziecko, nieświadome niebezpieczeństw czyhających na niego w groźnym otoczeniu. Jego twarz stawała się coraz bardziej nieprzenikniona – do tego stopnia, że bałam się przerwać tę dręczącą ciszę. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie podjęła tego ryzyka.
- Mam dość. Powiedz, co masz powiedzieć, nie przedłużaj. - przewróciłam oczami, starając się sprawić wrażenie przynajmniej w połowie tak opanowanej jak on. Chciałam udowodnić mu swoją siłę, bo miałam dość ciągłego lekceważenia. Wyprostowałam się, uniosłam podbródek, zmrużyłam oczy i delikatnie nachylając się w jego stronę, zdecydowanie powiedziałam – Teraz powiesz mi prawdę o sobie.
Również się nachylił i spojrzał mi prosto w oczy. Serce zabiło mi mocniej. Obawiałam się tego, co mogę usłyszeć, ale już nie było odwrotu.
- Iris. Jestem aniołem.
Podeszła do nas kelnerka, niosąca na tacy talerzyki z ciastem.
- Smacznego - mrugnęła do Dominika, stawiając zamówienie na stoliku. Po chwili już jej przy nas nie było.
Patrzyłam na niego wyczekująco, ale nic nie powiedziałam. Poczułam się jak w dziwnym śnie, tylko przebudzenie wydawało mi się beznadziejnie odległe. To co właśnie się działo, było doskonałym dowodem świadczącym o tym, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Albo że powinnam odwiedzić najbliższy zakład psychiatryczny.
- Byłem aniołem. Podobnie jak mój brat. Zbuntowałem się – tu zaśmiał się ironicznie – i dostałem wilczy bilet. Teraz trudno określić mój status.
Momentalnie spoważniał i dodał tonem pełnym majestatu – Wiem, co robić. Nie musisz się bać. Dla nich wszystko jest czarno-białe; ja jestem ponad to.
Znowu zapadła cisza. Miałam wrażenie, że dręczący paraliż objął nie tylko moje ciało, ale wszystko dookoła, jakby świat stanął w miejscu. Nawet powietrze zgęstniało i utrudniało mi swobodny oddech. Ten krótki monolog streszczał w sobie odpowiedź na wszystkie dręczące mnie od miesięcy pytania, jednak chaos i dezorientacja w mojej głowie sprawiły, że pojawiła się armia nowych niejasności, które pragnęłam, aby mi teraz wyjaśnił. Niestety, byłam w stanie wydusić z siebie tylko jedno słowo.
- Słucham?
- Dobrze usłyszałaś. Nie będę się powtarzał - zauważyłam, że na jego talerzyku zostały same okruszki, a z filiżanki już dawno musiała przestać lecieć para. - Idziesz ze mną, Iris? - szepnął, wstając.
- Melania - mruknęłam, odkrajając sobie kawałek szarlotki.
- Idziesz...?
- Jem - odparłam.
Westchnął. Myślałam, że z powrotem usiądzie naprzeciwko mnie. Jednak tak się nie stało. Zostawił na stole filiżankę z talerzykiem i skierował się do wyjścia.
Poczułam, że nie mogę tak po prostu pozwolić mu wyjść. Wstałam i pobiegłam za nim.
- Jednak? - zapytał z kpiącym uśmiechem i podał mi kurtkę.
- Nie skończyliśmy rozmawiać - prychnęłam, udając pewność siebie. - Ładnie to tak przerywać rozmowę i wychodzić bez pożegnania? - otworzył przede mną drzwi.
Zimny wiatr owionął nas i rozwiał mi włosy.
- Iris, zawsze musisz postawić na swoim, co? - ruszyliśmy przed siebie.
Po chwili ciszy zapytałam:
- Kim jest Iris?
Dominik przymknął oczy i odparł:
- Nie tutaj. Nie teraz... Potem ci powiem.
________________________________________
I jest rozdział czternasty! *.*
Wielkie dzięki dla Emilki, bez której ten oto rozdział byłby bezsensownym zlepkiem słów. To ona tchnęła życie w dialogi i cały rozdział... Dziękuję Ci, kochana!!! ;***
Dedykacja właśnie dla niej oraz dla:
· Pauliny, której mam nadzieję wróci wena do komentowania ;>
· Łukasza, który może w końcu powie mi coś więcej niż: "ciekawie" "dobrze" czy "i tak już jest dobrze, nie mam uwag" ;D
· no i wszystkich odwiedzających i komentujących!
Zostawiajcie po sobie ślady, opinie... Chcę wiedzieć co myślicie!
Z okazji zbliżających się świąt chcę Wam złożyć najserdeczniejsze życzenia zdrowia, szczęścia itd., smacznego jajka i oczywiście mokrego dyngusa! No i poprawy pogody, bo nie wiem jak Wam, ale mi to ta zima już zbrzydła...
Wasza Cupcake.
PS Look at this!
wtorek, 26 marca 2013
Uwaga!
Przenoszę bloga "Nie zawsze zmysły mówią prawdę" na nowy adres ;) Oto on: [klik]
Mam nadzieję, że nie będzie z tum żadnych utrudnień...
Już niedługo chapter two! ^^ Liczę na Wasze komentarze ;***
Wasza Cupcake.
Mam nadzieję, że nie będzie z tum żadnych utrudnień...
Już niedługo chapter two! ^^ Liczę na Wasze komentarze ;***
Wasza Cupcake.
sobota, 23 marca 2013
Mój świat. Rozdział (nieszczęśliwie) XIII: Romantycznie, prawda?
Zbiegłam schodami.
Nie oglądając się za siebie podeszłam do szafek z butami. Schyliłam się i wyciągnęłam czarne kozaczki do półłydki na niziutkim obcasie.
- Jesteś pewna, że są odpowiednie...? - usłyszałam nad sobą.
Zdenerwowana podniosłam się i... grzmotnęłam głową w brzuch chłopaka.
- Dobrze ci tak - mruknęłam cicho. - Przepraszam! - dodałam głośniej.
Siedziałam w kucki przed szafką zawaloną wszelkiego rodzaju butami z brunetem pochylonym nade mną, kiedy usłyszałam skrzypienie schodów.
- Melcik, dokąd idziecie?
- Ym... Tego... Park... Bulwary... Miasto... - mruczałam bezsensu.
- Spacer, psze pani - odparł chłopak, prostując się.
Zerknęłam w bok, w stronę schodków. Babunia stała w różowym sweterku i granatowych dresach z długimi włosami zawiniętymi na wałeczki. Miała dziwne, nieobecne spojrzenie. Nagle stuknęła dłonią o poręcz, uśmiechnęła się i ze słowami "miłej zabawy" poczłapała na górę.
Wróciłam do szafeczki. Chwyciłam szare trapery, mówiąc:
- Teraz lepiej, panie wszechwiedzący?
- Tak, mała...
Założyłam buty i podniosłam się z miękkiego dywanu. Z wieszaka zdjęłam moją ciepłą, granatową kurtkę i, nie patrząc na mojego gościa, narzuciłam ją na siebie. Z półeczki wzięłam klucze i ruszyłam do wyjścia. Nacisnęłam klamkę i pchnęłam drzwi.
Wszędzie było biało. Płatki sypały się z nieba, zaspy były po kolana. Na podjeździe warstwa śniegu była świeża, ktoś musiał niedawno go pozgarniać. Z kolei na zwykle zielonej, kwiecistej rabatce wielkie góry śniegu były prawie równe mnie.
- Kochanie, zamknij drzwi, bo nam do środka wieje! - usłyszałam z głębi domu.
Stałam oparta ręką o framugę, z jedną nogą na progu.
Wyszłam na zewnątrz i wykonałam polecenie babuni. Kiedy przekręciłam klucz poczułam, że ktoś łapie mnie w talii i podnosi. Nie mogłam się obrócić, zaczęłam wierzgać, wyrywać się.
- Spokojnie, mała. Nic ci nie zrobię - usłyszałam.
Widoki zmieniały się w zastraszającym tempie. Domy z mojej ulicy. Blokowisko przy szkole. Autostrada. Las.
Trzymał mnie mocno i pewnie.
Zwolniliśmy, kiedy zobaczyłam zasnieżoną plażę. Postawił mnie. Sosny ozdobione białym puchem otaczały małą polankę prowadzącą do oblodzonego jeziorka. Widok niczym z zimowej pocztówki.
- Romantycznie, prawda?
Obróciłam się. Brunet uśmiechał się do mnie.
- Nie. - odparłam wbrew temu, co widziałam. - Chcę wiedzieć - wyrzuciłam z siebie.
Chłopak zamrugał ze zdziwieniem.
- Co...?
- Dominik, nie żartuję.
Stalowe oczy zmatowiały.
- Czego ty ode mnie chcesz? - warknął.
- Powoedz mi lepiej o co wam chodzi - odparłam chlodno. - O co chodzi z tym, co widzę, co czuję, co wyprawiasz ze swoim braciszkiem? Jak to się dzieje, że znikąd pojawiacie się w moim domu, że wskakujecie bez wysiłku do mojego pokoju przez okno, ze sterujecie mną jak marionetką? O co chodzi z amuletami? Co wypraiwasz z moją głową? Dlaczego nic nie wiem? Gdzie moja pamięć? Skąd dziwne wizje? Dlaczego nic nie mówisz? To boli, wiesz? Jestem tylko człowiekiem. Zwykłą, niewyróżniającą się szesnastolatką. Czemu akurat mnie to wszystko się musiało przydarzyć...?
Dominik odszedł kilka kroków i oparł się o pień wysokiej sosny.
- Nie jesteś zwykłą nastolatką.
- No przepraszam, ogrem nie jestem - fuknęłam i podeszłam do niego.
- To prawda, jesteś za ładna na ogrzycę.
Westchnęłam.
- Możesz nie zmieniać tematu?
- Nie. - wzruszył ramionami. - Nie mogę za dużo ci powiedzieć.
Popatrzyłam na niewzruszoną twarz stalowookiego. Poczułam zbierające się we mnie frustrację, gniew, złość, niecierpliwość, pragnienie wiedzy, powrotu do normalnego życia i przyjaciół... Zwinęłam rękę w pięść i obróciłam się energicznie, celując w brzuch bruneta...
...uderzyłam jednak nie w chłopaka a w pień sosny. Znowu zniknął zanim zdążyłam cokolwiek mu zrobić.
Rozejrzałam się wokół. Stał na drugim końcu polany.
- TCHÓRZ! - ryknęłam na całe gardło. - Boisz się mnie? Boisz się dziewczyny? A może próbujesz uniknąć pytań? Nic ci to nie da! I tak się wszystkiego dowiem! - z tymi słowami ruszyłam przez śnieg w stronę leśnej dróżki.
- Stój - coś mnie zatrzymało. Nie mogłam zrobić kroku w przód.
- Jak ty to robisz? - mruknęłam wściekła. - Możesz mnie puścić? Chcę iść...
- Powiedziałem stój...?! - warknął i już stał przede mną. - Chcesz odpowiedzi? Proszę bardzo. Pytaj. - odwrócił się do mnie tyłem.
Coś, co mnie trzymało, zdawało się opaść między nas.
- Pytasz czy nie? - syknął. - Nie mam wieczności. No i... i nie... No... Nie chcę żebyś tu zamarzła...
________________________________________
Ta daaaaaa ;>
Kolejny rozdzialik. To tak na rekompensatę tak długiego oczekiwania na poprzedni ;*
Mam nadzieję, że się spodobał. Nie jestem jakaś mega z niego zadowolona, nie bardzo mi szło... Ale żywię nadzieję, że Wam przypadnie do gustu *.*
Czekam na komentarze, kochani ;***
Dziękuję za ponad 1600 wejść! :3
Dzięki Wam aż chce się pisać ;>
Dedyk dla wszystkich czytających (będę hojna xD)
Pozdrawiam i życzę weny wszystkim piszącym ;))
Wasza Cupcake.
PS Zapraszam również tu ;3
Nie oglądając się za siebie podeszłam do szafek z butami. Schyliłam się i wyciągnęłam czarne kozaczki do półłydki na niziutkim obcasie.
- Jesteś pewna, że są odpowiednie...? - usłyszałam nad sobą.
Zdenerwowana podniosłam się i... grzmotnęłam głową w brzuch chłopaka.
- Dobrze ci tak - mruknęłam cicho. - Przepraszam! - dodałam głośniej.
Siedziałam w kucki przed szafką zawaloną wszelkiego rodzaju butami z brunetem pochylonym nade mną, kiedy usłyszałam skrzypienie schodów.
- Melcik, dokąd idziecie?
- Ym... Tego... Park... Bulwary... Miasto... - mruczałam bezsensu.
- Spacer, psze pani - odparł chłopak, prostując się.
Zerknęłam w bok, w stronę schodków. Babunia stała w różowym sweterku i granatowych dresach z długimi włosami zawiniętymi na wałeczki. Miała dziwne, nieobecne spojrzenie. Nagle stuknęła dłonią o poręcz, uśmiechnęła się i ze słowami "miłej zabawy" poczłapała na górę.
Wróciłam do szafeczki. Chwyciłam szare trapery, mówiąc:
- Teraz lepiej, panie wszechwiedzący?
- Tak, mała...
Założyłam buty i podniosłam się z miękkiego dywanu. Z wieszaka zdjęłam moją ciepłą, granatową kurtkę i, nie patrząc na mojego gościa, narzuciłam ją na siebie. Z półeczki wzięłam klucze i ruszyłam do wyjścia. Nacisnęłam klamkę i pchnęłam drzwi.
Wszędzie było biało. Płatki sypały się z nieba, zaspy były po kolana. Na podjeździe warstwa śniegu była świeża, ktoś musiał niedawno go pozgarniać. Z kolei na zwykle zielonej, kwiecistej rabatce wielkie góry śniegu były prawie równe mnie.
- Kochanie, zamknij drzwi, bo nam do środka wieje! - usłyszałam z głębi domu.
Stałam oparta ręką o framugę, z jedną nogą na progu.
Wyszłam na zewnątrz i wykonałam polecenie babuni. Kiedy przekręciłam klucz poczułam, że ktoś łapie mnie w talii i podnosi. Nie mogłam się obrócić, zaczęłam wierzgać, wyrywać się.
- Spokojnie, mała. Nic ci nie zrobię - usłyszałam.
Widoki zmieniały się w zastraszającym tempie. Domy z mojej ulicy. Blokowisko przy szkole. Autostrada. Las.
Trzymał mnie mocno i pewnie.
Zwolniliśmy, kiedy zobaczyłam zasnieżoną plażę. Postawił mnie. Sosny ozdobione białym puchem otaczały małą polankę prowadzącą do oblodzonego jeziorka. Widok niczym z zimowej pocztówki.
- Romantycznie, prawda?
Obróciłam się. Brunet uśmiechał się do mnie.
- Nie. - odparłam wbrew temu, co widziałam. - Chcę wiedzieć - wyrzuciłam z siebie.
Chłopak zamrugał ze zdziwieniem.
- Co...?
- Dominik, nie żartuję.
Stalowe oczy zmatowiały.
- Czego ty ode mnie chcesz? - warknął.
- Powoedz mi lepiej o co wam chodzi - odparłam chlodno. - O co chodzi z tym, co widzę, co czuję, co wyprawiasz ze swoim braciszkiem? Jak to się dzieje, że znikąd pojawiacie się w moim domu, że wskakujecie bez wysiłku do mojego pokoju przez okno, ze sterujecie mną jak marionetką? O co chodzi z amuletami? Co wypraiwasz z moją głową? Dlaczego nic nie wiem? Gdzie moja pamięć? Skąd dziwne wizje? Dlaczego nic nie mówisz? To boli, wiesz? Jestem tylko człowiekiem. Zwykłą, niewyróżniającą się szesnastolatką. Czemu akurat mnie to wszystko się musiało przydarzyć...?
Dominik odszedł kilka kroków i oparł się o pień wysokiej sosny.
- Nie jesteś zwykłą nastolatką.
- No przepraszam, ogrem nie jestem - fuknęłam i podeszłam do niego.
- To prawda, jesteś za ładna na ogrzycę.
Westchnęłam.
- Możesz nie zmieniać tematu?
- Nie. - wzruszył ramionami. - Nie mogę za dużo ci powiedzieć.
Popatrzyłam na niewzruszoną twarz stalowookiego. Poczułam zbierające się we mnie frustrację, gniew, złość, niecierpliwość, pragnienie wiedzy, powrotu do normalnego życia i przyjaciół... Zwinęłam rękę w pięść i obróciłam się energicznie, celując w brzuch bruneta...
...uderzyłam jednak nie w chłopaka a w pień sosny. Znowu zniknął zanim zdążyłam cokolwiek mu zrobić.
Rozejrzałam się wokół. Stał na drugim końcu polany.
- TCHÓRZ! - ryknęłam na całe gardło. - Boisz się mnie? Boisz się dziewczyny? A może próbujesz uniknąć pytań? Nic ci to nie da! I tak się wszystkiego dowiem! - z tymi słowami ruszyłam przez śnieg w stronę leśnej dróżki.
- Stój - coś mnie zatrzymało. Nie mogłam zrobić kroku w przód.
- Jak ty to robisz? - mruknęłam wściekła. - Możesz mnie puścić? Chcę iść...
- Powiedziałem stój...?! - warknął i już stał przede mną. - Chcesz odpowiedzi? Proszę bardzo. Pytaj. - odwrócił się do mnie tyłem.
Coś, co mnie trzymało, zdawało się opaść między nas.
- Pytasz czy nie? - syknął. - Nie mam wieczności. No i... i nie... No... Nie chcę żebyś tu zamarzła...
________________________________________
Ta daaaaaa ;>
Kolejny rozdzialik. To tak na rekompensatę tak długiego oczekiwania na poprzedni ;*
Mam nadzieję, że się spodobał. Nie jestem jakaś mega z niego zadowolona, nie bardzo mi szło... Ale żywię nadzieję, że Wam przypadnie do gustu *.*
Czekam na komentarze, kochani ;***
Dziękuję za ponad 1600 wejść! :3
Dzięki Wam aż chce się pisać ;>
Dedyk dla wszystkich czytających (będę hojna xD)
Pozdrawiam i życzę weny wszystkim piszącym ;))
Wasza Cupcake.
PS Zapraszam również tu ;3
niedziela, 17 marca 2013
Mój świat. Rozdział XII: Coraz bardziej mnie zadziwiasz
Za zamkniętymi drzwiami trwała kłótnia babuni i Wiki. Słyszałam tylko urwane zdania, czasem słowa bez powiązania.
- Specjalista... Widzisz... Zachowanie...
- Ale... Wiedzą co... Lepiej... Pewna...
- Pora... Cokolwiek... Szaleństwo... Trzasnęły drzwi.
Chwilę później usłyszałam cichutkie pukanie. Bez zastanowienia pozwoliłam przybyszowi wejść. Na progu ujrzałam ciemnowłosego chłopaka, z zarzuconą niedbale na ramię skórzaną kurtką. Oparł się o framugę drzwi i uśmiechnął się zawadiacko.
- Mam dobrą wiadomość, mała. Wpuścili mnie do ciebie.
Chłopak wpatrywał się we mnie natarczywie, jakby chciał mi coś przekazać telepatycznie.
- Super - odparłam niepewnie i podsunęłam się na łóżku, robiąc mu trochę miejsca. - Usiądziesz?
Obrzucił spojrzeniem cały mój pokój. Podążyłam za jego wzrokiem.
Nie za wielkie pomieszczenie, ale mi zdecydowanie wystarczy. Wszystko jest w ładnych, stonowanych kolorach. Na ścianie przeciwległej do drzwi jest wielkie, przysłonięte żaluzjami okno. Po prawej od wejścia stoi mój ukochany głęboki, miękki, wygodny fotel z ciemnobrązowego pluszu. Nad nim wiszą ciemne półeczki z książkami. Pod ścianą stoi jeszcze mała, zabytkowa komódka, jeszcze z czasów młodości mojej prababci. Dalej, już pod oknem, stoi solidne biurko pod kolor innych mebli. Na nim walają się moje zdjęcia, stoi laptop i pudełka z długopisami (żeby zawsze były pod ręką; szczegół, że większość oczywiście nie pisała). Przy nim oczywiście mam specjalne krzesło. Obok znajduje się niziutka szafeczka ze stylową lampeczką - żeby można było poczytać przed snem. Tuż przy nim stoi moje duże, wygodne łóżko (na którym właśnie wtedy leżałam), od wejścia przysłonięte starym, wielkim regałem z wszelkimi moimi drobiazgami.
- Ładnie tu masz.
Chłopak powoli wszedł.
Nie mogłam od niego oderwać wzroku. Wpatrywałam się w jego twarz. Stwierdziłam, że nie jest brzydki, ma w sobie coś intrygującego.
Nagle mój oddech się stał się płytszy, a przez palce prawej dłoni zaczęły mi przechodzić dreszcze. Poczułam, jak moja ręka sama się podnosi i odwraca wnętrzem dłoni w stronę gościa.
- Stój - usłyszałam swój spokojny głos.
Poczułam wibracje w powietrzu. Obraz zamazał mi się na moment, by z przyjemnego, jasnego pokoju zmienić się w obskurną, szkolną szatnię.
Na ławeczce siedziało dwóch chłopaków: blondyn i brunet. Mówili coś, ale to nie docierało do moich uszu. Obróciłam się do tyłu i zobaczyłam idącą wprost na mnie grupkę roześmianych dziewczyn. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że to ja idę w samym środku paczki, w przetartych dżinsach, trampkach i zielonym swetrze. Obok mnie maszerowały dwie rozgadane blondynki, uśmiechnięta brunetka i dwie szatynki w okularach. Z tyłu pędziła jedna ruda z torbą, która ciągle spadała jej z ramienia. Trampki zaszurały o posadzkę, kiedy dziewczyny doszły pod samą szatnię. Jedna z blondynek w czerwonej sukience w czarne grochy szepnęła coś do drugiej mnie. Mój sobowtór uśmiechnął się, pokiwał głową i ruszył wprost na mnie. Z przestrachem odsunęłam się od wejścia.
Druga ja stanęła na moim miejscu, oparła się o framugę i przypatrywała się chłopakom. Jej paczka stała z tyłu i przyglądała się całej sytuacji, tak jak i ja.
Chłopcy zdawali się nie zauważać przyjaciółek. Siedzieli wpatrzeni w podłogę rozmawiając o czymś. Nadal nie było słychać co mówili. Druga ja w końcu doczekała się uwagi blondyna. Popatrzył na nią wielkimi błękitnymi oczami, w których czaił się strach i jednocześnie spokój. Chłopak nie odezwał się, tylko szturchnął bruneta. Ten z kolei miał bardzo ciemne oczy, takie jak rozpływająca się w ustach kostka naprawdę gorzkiej czekolady. Uśmiech rozjaśnił jego twarz.
- Co tam, mała?
Sobowtór uśmiechnął się słodko i powiedział moim głosem:
- Nie pamiętasz naszego zakładu, misiaczku? Przegrałeś. - weszła do szatni.
Blondyn wstał, ukłonił się i ruszył przed siebie. Minął mnie bez mrugnięcia okiem.
Wróciłam wzrokiem do sceny w szatni.
Brunet zdawał się być bardzo zmieszany, a mój sobowtór do czegoś usilnie go namawiał...
Obraz się rozmył, ale powietrze w pokoju wciąż zdawało się wibrować. Chłopak siedział na moim fotelu, nie patrząc na nic ani na nikogo. Nie mogłam przyjrzeć się jego twarzy, skrywała się w cieniu.
Przed sobą wciąż miałam wyciągniętą dłoń. Poczułam ciepło wpełzające powoli po mojej ręce i pokój znów ustąpił innemu obrazowi.
Szkolna dyskoteka, szaleństwo. Wszędzie obściskujące się pary. Czułam gotującą się we mnie złość, gdy tylko mój wzrok napotkał jakąkolwiek taką. Miałam ochotę czymś rzucić...
Mój wzrok padł na bruneta, który stał spokojnie w kącie za rękę z rudą...
Obraz się rozwiał i przed sobą znów miałam spokojnego gościa na pluszowym fotelu.
- Co to było? - zapytałam, kiedy moja ręka bezwładnie opadła obok mnie.
Usłyszałam prychnięcie z zacienionego kąta.
- Coraz bardziej mnie zadziwiasz, mała...
- Serio? - parsknęłam. - Co mnie to obchodzi?
Wstałam z łóżka.
- Skoro ty mogłeś tu wejść to i ja będę mogła wyjść. - stwierdziłam sucho.
Narzuciłam na siebie cieplejsze ciuchy i wyszłam z pokoju nawet nie patrząc na bruneta.
________________________________________
Tadaaaaaa *.* Kolejny rozdzialik dedykowany Emilii ;*** a także AAlexie, Hermioniji i Rexi ;* Dzięki za komentarze!
Mam nadzieję, że wena do mnie wróci, bo ostatnio strasznie ciężko mi się pisze ;< ale ogólnie w miarę zadowolona z tego rozdziału jestem ;>
Pozdrawiam cieplutko w te zimowe dni ;***
Wasza Cupcake.
- Specjalista... Widzisz... Zachowanie...
- Ale... Wiedzą co... Lepiej... Pewna...
- Pora... Cokolwiek... Szaleństwo... Trzasnęły drzwi.
Chwilę później usłyszałam cichutkie pukanie. Bez zastanowienia pozwoliłam przybyszowi wejść. Na progu ujrzałam ciemnowłosego chłopaka, z zarzuconą niedbale na ramię skórzaną kurtką. Oparł się o framugę drzwi i uśmiechnął się zawadiacko.
- Mam dobrą wiadomość, mała. Wpuścili mnie do ciebie.
Chłopak wpatrywał się we mnie natarczywie, jakby chciał mi coś przekazać telepatycznie.
- Super - odparłam niepewnie i podsunęłam się na łóżku, robiąc mu trochę miejsca. - Usiądziesz?
Obrzucił spojrzeniem cały mój pokój. Podążyłam za jego wzrokiem.
Nie za wielkie pomieszczenie, ale mi zdecydowanie wystarczy. Wszystko jest w ładnych, stonowanych kolorach. Na ścianie przeciwległej do drzwi jest wielkie, przysłonięte żaluzjami okno. Po prawej od wejścia stoi mój ukochany głęboki, miękki, wygodny fotel z ciemnobrązowego pluszu. Nad nim wiszą ciemne półeczki z książkami. Pod ścianą stoi jeszcze mała, zabytkowa komódka, jeszcze z czasów młodości mojej prababci. Dalej, już pod oknem, stoi solidne biurko pod kolor innych mebli. Na nim walają się moje zdjęcia, stoi laptop i pudełka z długopisami (żeby zawsze były pod ręką; szczegół, że większość oczywiście nie pisała). Przy nim oczywiście mam specjalne krzesło. Obok znajduje się niziutka szafeczka ze stylową lampeczką - żeby można było poczytać przed snem. Tuż przy nim stoi moje duże, wygodne łóżko (na którym właśnie wtedy leżałam), od wejścia przysłonięte starym, wielkim regałem z wszelkimi moimi drobiazgami.
- Ładnie tu masz.
Chłopak powoli wszedł.
Nie mogłam od niego oderwać wzroku. Wpatrywałam się w jego twarz. Stwierdziłam, że nie jest brzydki, ma w sobie coś intrygującego.
Nagle mój oddech się stał się płytszy, a przez palce prawej dłoni zaczęły mi przechodzić dreszcze. Poczułam, jak moja ręka sama się podnosi i odwraca wnętrzem dłoni w stronę gościa.
- Stój - usłyszałam swój spokojny głos.
Poczułam wibracje w powietrzu. Obraz zamazał mi się na moment, by z przyjemnego, jasnego pokoju zmienić się w obskurną, szkolną szatnię.
Na ławeczce siedziało dwóch chłopaków: blondyn i brunet. Mówili coś, ale to nie docierało do moich uszu. Obróciłam się do tyłu i zobaczyłam idącą wprost na mnie grupkę roześmianych dziewczyn. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że to ja idę w samym środku paczki, w przetartych dżinsach, trampkach i zielonym swetrze. Obok mnie maszerowały dwie rozgadane blondynki, uśmiechnięta brunetka i dwie szatynki w okularach. Z tyłu pędziła jedna ruda z torbą, która ciągle spadała jej z ramienia. Trampki zaszurały o posadzkę, kiedy dziewczyny doszły pod samą szatnię. Jedna z blondynek w czerwonej sukience w czarne grochy szepnęła coś do drugiej mnie. Mój sobowtór uśmiechnął się, pokiwał głową i ruszył wprost na mnie. Z przestrachem odsunęłam się od wejścia.
Druga ja stanęła na moim miejscu, oparła się o framugę i przypatrywała się chłopakom. Jej paczka stała z tyłu i przyglądała się całej sytuacji, tak jak i ja.
Chłopcy zdawali się nie zauważać przyjaciółek. Siedzieli wpatrzeni w podłogę rozmawiając o czymś. Nadal nie było słychać co mówili. Druga ja w końcu doczekała się uwagi blondyna. Popatrzył na nią wielkimi błękitnymi oczami, w których czaił się strach i jednocześnie spokój. Chłopak nie odezwał się, tylko szturchnął bruneta. Ten z kolei miał bardzo ciemne oczy, takie jak rozpływająca się w ustach kostka naprawdę gorzkiej czekolady. Uśmiech rozjaśnił jego twarz.
- Co tam, mała?
Sobowtór uśmiechnął się słodko i powiedział moim głosem:
- Nie pamiętasz naszego zakładu, misiaczku? Przegrałeś. - weszła do szatni.
Blondyn wstał, ukłonił się i ruszył przed siebie. Minął mnie bez mrugnięcia okiem.
Wróciłam wzrokiem do sceny w szatni.
Brunet zdawał się być bardzo zmieszany, a mój sobowtór do czegoś usilnie go namawiał...
Obraz się rozmył, ale powietrze w pokoju wciąż zdawało się wibrować. Chłopak siedział na moim fotelu, nie patrząc na nic ani na nikogo. Nie mogłam przyjrzeć się jego twarzy, skrywała się w cieniu.
Przed sobą wciąż miałam wyciągniętą dłoń. Poczułam ciepło wpełzające powoli po mojej ręce i pokój znów ustąpił innemu obrazowi.
Szkolna dyskoteka, szaleństwo. Wszędzie obściskujące się pary. Czułam gotującą się we mnie złość, gdy tylko mój wzrok napotkał jakąkolwiek taką. Miałam ochotę czymś rzucić...
Mój wzrok padł na bruneta, który stał spokojnie w kącie za rękę z rudą...
Obraz się rozwiał i przed sobą znów miałam spokojnego gościa na pluszowym fotelu.
- Co to było? - zapytałam, kiedy moja ręka bezwładnie opadła obok mnie.
Usłyszałam prychnięcie z zacienionego kąta.
- Coraz bardziej mnie zadziwiasz, mała...
- Serio? - parsknęłam. - Co mnie to obchodzi?
Wstałam z łóżka.
- Skoro ty mogłeś tu wejść to i ja będę mogła wyjść. - stwierdziłam sucho.
Narzuciłam na siebie cieplejsze ciuchy i wyszłam z pokoju nawet nie patrząc na bruneta.
________________________________________
Tadaaaaaa *.* Kolejny rozdzialik dedykowany Emilii ;*** a także AAlexie, Hermioniji i Rexi ;* Dzięki za komentarze!
Mam nadzieję, że wena do mnie wróci, bo ostatnio strasznie ciężko mi się pisze ;< ale ogólnie w miarę zadowolona z tego rozdziału jestem ;>
Pozdrawiam cieplutko w te zimowe dni ;***
Wasza Cupcake.
piątek, 15 marca 2013
Informacje...
Mam mały problem z dostępem do internetu, dlatego niestety nie mogę komentować Waszych rozdziałów ;c
Jestem mega zła na mój internet w telefonie, ponieważ skończył mi się transfer i przez to strasznie się ślimaczy ;c
Jak tylko będę miała możliwość pokomentuję, obiecuję ;*
Wasza (praktycznie bez internetu) Cupcake.
PS AAlexo! Dodawaj kolejny rozdział! Chcę Ci powiedzieć iż przeczytałam ale nie mogę skomentować bo mi się okienko nie wyświetla ;c
PS 2 I chciałam zaznaczyć, że Olivander z poprzedniego rozdziału o Melissie był jakimś potomkiem Olivandera z serii HP, bo tamten był już staruszkiem :) Ten aż tak stary nie jest :D
PS 3 Kocham apkę bloggera, dzięki niej mogę publikować w takiej sytuacji w jakiej jestem! :3
Jestem mega zła na mój internet w telefonie, ponieważ skończył mi się transfer i przez to strasznie się ślimaczy ;c
Jak tylko będę miała możliwość pokomentuję, obiecuję ;*
Wasza (praktycznie bez internetu) Cupcake.
PS AAlexo! Dodawaj kolejny rozdział! Chcę Ci powiedzieć iż przeczytałam ale nie mogę skomentować bo mi się okienko nie wyświetla ;c
PS 2 I chciałam zaznaczyć, że Olivander z poprzedniego rozdziału o Melissie był jakimś potomkiem Olivandera z serii HP, bo tamten był już staruszkiem :) Ten aż tak stary nie jest :D
PS 3 Kocham apkę bloggera, dzięki niej mogę publikować w takiej sytuacji w jakiej jestem! :3
wtorek, 12 marca 2013
Melissa Carlstone, czyli wielka nieświadomość. Rozdział V: Zakupy
Po Pokątnej przewijało się mnóstwo czarownic i czarodziei: od młodych uczniów, przygotowujących się do szkoły, po starsze czarownice, chcące znaleźć powód do narzekania ("Zobacz, Mirello, jak ta nasza młodzież się dziś ubiera! Tak krótkiej spódnicy chyba w życiu nie widziałam. I to jeszcze u takiej szlamy!").
W tłumie ciężko było się odnaleźć. Ulica, jak zawsze pod koniec sierpnia, była wyjątkowo zatłoczona.
Około czterdziestoletni mężczyzna nie miał w sobie już nic z chłopaczka, który kiedyś notorycznie gubił swoją ropuchę Teodorę - teraz szedł pewnie pośród tłumu, mocno trzymając w prawej ręce skórzaną teczkę z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem prof. Neville Longbottom.
Wyglądał, jakby kogoś szukał. Co chwila ktoś z młodych uczniów krzyczał "Dzień dobry, psorze!". Neville był lubianym nauczycielem. Po ukończeniu szkoły pozostał w Hogwarcie. Na początku, kiedy kadra zajmowała się naprawami, on pielęgnował rośliny w szklarniach. Później objął posadę nauczyciela zielarstwa. Któregoś dnia dyrektor McGonagall zwolniła z nieznanych nikomu powodów profesor Hooch, będącą opiekunką Gryffindoru i oddała tę posadę profesorowi Longbottomowi. Uczniowie uwielbiali niezdarnego nauczyciela, który podczas lekcji zabawiał ich anegdotkami o czasach jego nauki, wiekiej bitwie o Hogwart i o Harrym Potterze.W tłumie mignęła blond grzywa, której tak dawno nie widział. Zaczął przepychać się między ludźmi.
Kiedy dotarł do miejsca, w którym ją widział okazało się, że już jej tam nie ma. "Albo wcale nie było" - smutna myśl przemknęła mu przez głowę.
Zawrócił się, by dotrzeć do apteki, po środek na hubiki*, kiedy ktoś zasłonił mu oczy. Otoczył go znany, przyjemny zapach.
- Luna... - wypowiedział z namaszczeniem.
- Witaj, zabijaczu węży - chichot czarownicy przypomniał profesorowi pobitewne chwile spędzone z ukochaną.
***
- Sa cztery domy: Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin.
- Do którego ty... znaczy pan należał? - zapytała Melissa.
Dziewczynka miała już prawie wszystkie potrzebne w Hogwarcie artykuły. Zostało już tylko kupno różdżki.
- W Gryffindorze. Tak jak cała moja rodzina - odparł beznamiętnie.
Dziewczynka odebrała to jako niezadowolenie pana Weasley'a. Wydawało się, że chciał czymś się wyróżnić pośród rodzeństwa. Choćby innym niż wszyscy domem w Hogwarcie.
- A pana żona?
- Ona też. I większość moich przyjaciół.
- W jaki sposób jest to przydzielane? - zapytała bystro. - Jakiś test...?
- Nie - mężczyzna uśmiechnął się. - Kiedyś starsi bracia straszyli mnie walką z trollem - by uspokoić zdenerwowaną jedenastolatkę szybko dodał - Ale tak naprawdę polega to na zupełnie czymś innym! Zakłada się taką starą tiarę zwaną Tiarą Przydziału. Ona nigdy nie myli się, przy przydzielaniu. A przynajmniej tak się mówi... - rudy wzruszył ramionami. - O, jesteśmy. Witaj u Olivanderów.
***
- Hugo, spokojnie. Zobaczycie się przecież na peronie! - zaśmiała się Hermiona, na widok ściskających się chłopców.
- Coś czuję, Hermiono, że czeka nas trudne zadanie - zachichotała pani Potter.
Harry poprawił okulary na nosie i wyciągnął z kieszeni różdżkę.
- Aguamenti
Dzieci zostały oblane strumieniem wody, niczym w Lany Poniedziałek. Z piskiem odskoczyły od siebie, po czym zaczęły uciekać od Pottera i jego różdżki.
- Harry, dość - mruknęła Ginny. - Zobacz, Albus jest już cały mokry. Przewieje go i się pochoruje.
- Spokojnie, Gin, poradzimy sobie! - uśmiechnęła się pani Weasley. - Stary, mugolski sposób: witaminki, gorące mleko z miodem i do łóżka.
Harry niecierpliwie zerknął na zegarek.
- Rozumiem, musicie już iść. Wystarczyło powiedzieć - prychnęła Hermiona.
- To wszystko on! - Ginewra ze śmiechem przytuliła przyjaciółkę, po czym zebrała swoje dzieci i ruszyła za mężem w stronę Dziurawego Kotła.
***
Oliver Well siedział sam w kawiarence na rogu, przyglądając się przechodzącym czarodziejom. "Prawie same szlamy... Gdzie się podziały prawdziwe rody czystej krwi?"
Jego uwagę zwróciła niewysoka blondynka, stojąca do niego tyłem. Miała w sobie coś intrygującego, przez co nie mógł oderwać od niej oczu. Śledził każdy jej ruch. Wyglądała, jakby się zgubiła.
Podjął błyskawiczną decyzję i wstał z krzesełka, wciąż mając wzrok utkwiony w tajemniczej blondynce.
W końcu żadna czarownica nie odeprze uroku szukającego Ślizgonów!
***
- Scorpius, masz wszystko? - zapytał po raz kolejny Draco Malfoy.
- Tak mi się wydaje, tato.
Chłopak był niespokojny, wciąż rozglądał się wokół, jakby kogoś szukając.
- Kogo wypatrujesz? Olivera? - jasnowłosy mężczyzna powoli tracił cierpliwość do syna.
- Ni... Tak.
W tłumie zakupowiczów, tuż przed nimi co chwila migała ruda czupryna. Obok niej, dużo niżej można było dojrzeć czarną grzywę jedenastolatki.
- Pójdę... go poszukać - mruknął do ojca czternastolatek i pomknął przez tłum.
***
W małym, zakurzonym wnętrzu rozległ się dzwoneczek. Przez próg przeszli Melissa z Ronem.
Sklep Olivanderów był niewielki i dość pusty. Od podłóg do sufitów, na ścianach były zamontowane półeczki, na których stały pudełeczka. Praktycznie jedynym meblem było tu nieduże, drewniane krzesełko.
Melissa miała wrażenie, że powietrze było tu przesycone czymś niezwykłym, że nawet kurz nie jest tu normalny. Dziewczynka po raz pierwszy poczuła magię.
- Witam.
Klienci odwrócili się w stronę głosu. Przed nimi stał niewysoki mężczyzna o bardzo jasnych tęczówkach i krótkich, ciemnych włosach. Melissa dała mu ze czterdzieści lat.
- Dobry wieczór - odparł pewnie Ron.
- Kogóż nam tu znowu oan Weasley przyprowadził? Jak się nazywasz, dziewczynko...?
- Carlstone. Melissa Carlstone - odparła niepewnie.
- Meli... - sprzedawca popatrzył na nią niepewnie. - W porządku. - odetchnął głęboko. - Zaraz coś ci znajdziemy.
Kiedy Olivander zniknął pośród półek z różdżkami, jedenastolatka zerknęła pytająco na pana Weasleya, na co on pokręcił głową: "nie mam pojęcia".
Nagle wokół dziewczynki zaczął się uwijać metr krawiecki. Mierzył ją z każdej możliwej strony.
- Dość - mruknął sprzedawca, niosący stertę pudełeczek. - Zacznijmy od dębu. Trzynaście cali. Serce smoka.
- Machnij - cicho podpowiedział Ron.
Melissa już miała wykonać zamach, kiedy Olivander wyrwał jej różdżkę z dłoni.
- Lepiej spróbuj tej. Giętka. Wierzba. Dziesięć cali. Róg jednorożca.
Sytuacja powtórzyła się. Dziewczynka nawet nie zdarzyła różdżki podnieść, kiedy została jej wyrwana.
- Kasztanowiec, pióro feniksa, dwanaście cali... Ostrokrzew, dziewięć i pół cala, włos gryfa... Jałowiec, czternaście cali, serce smoka...
Sprzedawca zdawał się być coraz bardziej podekscytowany.
- Spróbujmy jeszcze tę - mruknął, gdy stos wypróbowanych różdżek był wyższy od jedenastolatki. - Siedem cali. Heban. Szpon feniksa... Będzie twarda, ale może, może...
Tuż po dotknięciu drewna Melissa poczuła mrowienie w palcach. Zamachnęła się, Olivander nie wyrwał jej różdżki. Z jej końca zaś posypały się złoto-czerwone iskry.
- Więc jednak... - sprzedawca mruczał coś do siebie, po czym nagle głośno powiedział - Będzie pani niezwykłą czarownicą. Pani różdżka już na to wskazuje. Jest tylko jeden feniks, który oddał coś więcej niż jedno pióro. Oddał dwa pióra i szpon. Jedno pióro miał w swojej różdżce Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Drugie należy do Harry'ego Pottera. A szpon trafił się tobie. Niezwykłe.
Sprzedawca wcisnął pudełeczko w ręce Rona i przyjął kilka złotych monet od dziewczynki.
- Życzę miłego dnia! - krzyknął jeszcze Olivander za wychodzącymi.
Kiedy odeszli kawałek zatłoczoną Pokątną, Melissa zapytała:
- Kim był Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać?
- Potężnym, ale potwornie złym czarodziejem - odparł szybko rudy. - Chodź, znajdziemy Hermionę, Rosie i Huga...
*hubiki - małe szkodniki atakujące mandragory, Neville twierdzi, że jest tego coraz więcej i że już by można było to nazwać swoistą epidemią.
______________________________________
Mam nadzieję, że Was nie zamuliłam tym rozdziałem... ;3
Wyszedł jak na mnie dłuuuuuugi, jak widzicie ;p
Dedyk dla Hermioniji i Rexi za ich miłe słowa ;>
Mam nadzieję, że się podoba ;>
Wszelkie uwagi proszę piszcie w komentarzach, ułatwi to ogarnianie tego wszystkiego :) Każda opinia się liczy!
Życzę zdrowia na te zimne dni!
Wasza Cupcake.
PS Zapraszam również tutaj.
W tłumie ciężko było się odnaleźć. Ulica, jak zawsze pod koniec sierpnia, była wyjątkowo zatłoczona.
Około czterdziestoletni mężczyzna nie miał w sobie już nic z chłopaczka, który kiedyś notorycznie gubił swoją ropuchę Teodorę - teraz szedł pewnie pośród tłumu, mocno trzymając w prawej ręce skórzaną teczkę z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem prof. Neville Longbottom.
Wyglądał, jakby kogoś szukał. Co chwila ktoś z młodych uczniów krzyczał "Dzień dobry, psorze!". Neville był lubianym nauczycielem. Po ukończeniu szkoły pozostał w Hogwarcie. Na początku, kiedy kadra zajmowała się naprawami, on pielęgnował rośliny w szklarniach. Później objął posadę nauczyciela zielarstwa. Któregoś dnia dyrektor McGonagall zwolniła z nieznanych nikomu powodów profesor Hooch, będącą opiekunką Gryffindoru i oddała tę posadę profesorowi Longbottomowi. Uczniowie uwielbiali niezdarnego nauczyciela, który podczas lekcji zabawiał ich anegdotkami o czasach jego nauki, wiekiej bitwie o Hogwart i o Harrym Potterze.W tłumie mignęła blond grzywa, której tak dawno nie widział. Zaczął przepychać się między ludźmi.
Kiedy dotarł do miejsca, w którym ją widział okazało się, że już jej tam nie ma. "Albo wcale nie było" - smutna myśl przemknęła mu przez głowę.
Zawrócił się, by dotrzeć do apteki, po środek na hubiki*, kiedy ktoś zasłonił mu oczy. Otoczył go znany, przyjemny zapach.
- Luna... - wypowiedział z namaszczeniem.
- Witaj, zabijaczu węży - chichot czarownicy przypomniał profesorowi pobitewne chwile spędzone z ukochaną.
***
- Sa cztery domy: Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin.
- Do którego ty... znaczy pan należał? - zapytała Melissa.
Dziewczynka miała już prawie wszystkie potrzebne w Hogwarcie artykuły. Zostało już tylko kupno różdżki.
- W Gryffindorze. Tak jak cała moja rodzina - odparł beznamiętnie.
Dziewczynka odebrała to jako niezadowolenie pana Weasley'a. Wydawało się, że chciał czymś się wyróżnić pośród rodzeństwa. Choćby innym niż wszyscy domem w Hogwarcie.
- A pana żona?
- Ona też. I większość moich przyjaciół.
- W jaki sposób jest to przydzielane? - zapytała bystro. - Jakiś test...?
- Nie - mężczyzna uśmiechnął się. - Kiedyś starsi bracia straszyli mnie walką z trollem - by uspokoić zdenerwowaną jedenastolatkę szybko dodał - Ale tak naprawdę polega to na zupełnie czymś innym! Zakłada się taką starą tiarę zwaną Tiarą Przydziału. Ona nigdy nie myli się, przy przydzielaniu. A przynajmniej tak się mówi... - rudy wzruszył ramionami. - O, jesteśmy. Witaj u Olivanderów.
***
- Hugo, spokojnie. Zobaczycie się przecież na peronie! - zaśmiała się Hermiona, na widok ściskających się chłopców.
- Coś czuję, Hermiono, że czeka nas trudne zadanie - zachichotała pani Potter.
Harry poprawił okulary na nosie i wyciągnął z kieszeni różdżkę.
- Aguamenti
Dzieci zostały oblane strumieniem wody, niczym w Lany Poniedziałek. Z piskiem odskoczyły od siebie, po czym zaczęły uciekać od Pottera i jego różdżki.
- Harry, dość - mruknęła Ginny. - Zobacz, Albus jest już cały mokry. Przewieje go i się pochoruje.
- Spokojnie, Gin, poradzimy sobie! - uśmiechnęła się pani Weasley. - Stary, mugolski sposób: witaminki, gorące mleko z miodem i do łóżka.
Harry niecierpliwie zerknął na zegarek.
- Rozumiem, musicie już iść. Wystarczyło powiedzieć - prychnęła Hermiona.
- To wszystko on! - Ginewra ze śmiechem przytuliła przyjaciółkę, po czym zebrała swoje dzieci i ruszyła za mężem w stronę Dziurawego Kotła.
***
Oliver Well siedział sam w kawiarence na rogu, przyglądając się przechodzącym czarodziejom. "Prawie same szlamy... Gdzie się podziały prawdziwe rody czystej krwi?"
Jego uwagę zwróciła niewysoka blondynka, stojąca do niego tyłem. Miała w sobie coś intrygującego, przez co nie mógł oderwać od niej oczu. Śledził każdy jej ruch. Wyglądała, jakby się zgubiła.
Podjął błyskawiczną decyzję i wstał z krzesełka, wciąż mając wzrok utkwiony w tajemniczej blondynce.
W końcu żadna czarownica nie odeprze uroku szukającego Ślizgonów!
***
- Scorpius, masz wszystko? - zapytał po raz kolejny Draco Malfoy.
- Tak mi się wydaje, tato.
Chłopak był niespokojny, wciąż rozglądał się wokół, jakby kogoś szukając.
- Kogo wypatrujesz? Olivera? - jasnowłosy mężczyzna powoli tracił cierpliwość do syna.
- Ni... Tak.
W tłumie zakupowiczów, tuż przed nimi co chwila migała ruda czupryna. Obok niej, dużo niżej można było dojrzeć czarną grzywę jedenastolatki.
- Pójdę... go poszukać - mruknął do ojca czternastolatek i pomknął przez tłum.
***
W małym, zakurzonym wnętrzu rozległ się dzwoneczek. Przez próg przeszli Melissa z Ronem.
Sklep Olivanderów był niewielki i dość pusty. Od podłóg do sufitów, na ścianach były zamontowane półeczki, na których stały pudełeczka. Praktycznie jedynym meblem było tu nieduże, drewniane krzesełko.
Melissa miała wrażenie, że powietrze było tu przesycone czymś niezwykłym, że nawet kurz nie jest tu normalny. Dziewczynka po raz pierwszy poczuła magię.
- Witam.
Klienci odwrócili się w stronę głosu. Przed nimi stał niewysoki mężczyzna o bardzo jasnych tęczówkach i krótkich, ciemnych włosach. Melissa dała mu ze czterdzieści lat.
- Dobry wieczór - odparł pewnie Ron.
- Kogóż nam tu znowu oan Weasley przyprowadził? Jak się nazywasz, dziewczynko...?
- Carlstone. Melissa Carlstone - odparła niepewnie.
- Meli... - sprzedawca popatrzył na nią niepewnie. - W porządku. - odetchnął głęboko. - Zaraz coś ci znajdziemy.
Kiedy Olivander zniknął pośród półek z różdżkami, jedenastolatka zerknęła pytająco na pana Weasleya, na co on pokręcił głową: "nie mam pojęcia".
Nagle wokół dziewczynki zaczął się uwijać metr krawiecki. Mierzył ją z każdej możliwej strony.
- Dość - mruknął sprzedawca, niosący stertę pudełeczek. - Zacznijmy od dębu. Trzynaście cali. Serce smoka.
- Machnij - cicho podpowiedział Ron.
Melissa już miała wykonać zamach, kiedy Olivander wyrwał jej różdżkę z dłoni.
- Lepiej spróbuj tej. Giętka. Wierzba. Dziesięć cali. Róg jednorożca.
Sytuacja powtórzyła się. Dziewczynka nawet nie zdarzyła różdżki podnieść, kiedy została jej wyrwana.
- Kasztanowiec, pióro feniksa, dwanaście cali... Ostrokrzew, dziewięć i pół cala, włos gryfa... Jałowiec, czternaście cali, serce smoka...
Sprzedawca zdawał się być coraz bardziej podekscytowany.
- Spróbujmy jeszcze tę - mruknął, gdy stos wypróbowanych różdżek był wyższy od jedenastolatki. - Siedem cali. Heban. Szpon feniksa... Będzie twarda, ale może, może...
Tuż po dotknięciu drewna Melissa poczuła mrowienie w palcach. Zamachnęła się, Olivander nie wyrwał jej różdżki. Z jej końca zaś posypały się złoto-czerwone iskry.
- Więc jednak... - sprzedawca mruczał coś do siebie, po czym nagle głośno powiedział - Będzie pani niezwykłą czarownicą. Pani różdżka już na to wskazuje. Jest tylko jeden feniks, który oddał coś więcej niż jedno pióro. Oddał dwa pióra i szpon. Jedno pióro miał w swojej różdżce Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Drugie należy do Harry'ego Pottera. A szpon trafił się tobie. Niezwykłe.
Sprzedawca wcisnął pudełeczko w ręce Rona i przyjął kilka złotych monet od dziewczynki.
- Życzę miłego dnia! - krzyknął jeszcze Olivander za wychodzącymi.
Kiedy odeszli kawałek zatłoczoną Pokątną, Melissa zapytała:
- Kim był Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać?
- Potężnym, ale potwornie złym czarodziejem - odparł szybko rudy. - Chodź, znajdziemy Hermionę, Rosie i Huga...
*hubiki - małe szkodniki atakujące mandragory, Neville twierdzi, że jest tego coraz więcej i że już by można było to nazwać swoistą epidemią.
______________________________________
Mam nadzieję, że Was nie zamuliłam tym rozdziałem... ;3
Wyszedł jak na mnie dłuuuuuugi, jak widzicie ;p
Dedyk dla Hermioniji i Rexi za ich miłe słowa ;>
Mam nadzieję, że się podoba ;>
Wszelkie uwagi proszę piszcie w komentarzach, ułatwi to ogarnianie tego wszystkiego :) Każda opinia się liczy!
Życzę zdrowia na te zimne dni!
Wasza Cupcake.
PS Zapraszam również tutaj.
Kategorie:
Fanfic,
Fantasy,
Harry Potter,
Magia,
Melissa Carlstone
poniedziałek, 11 marca 2013
Mój świat. Rozdział XI: Jesteś beznadziejna
Wiki biegała po domu jak wariatka.
- Mela, złaź mi z drogi! - krzyknęła, gdy w biegu wpadła na mnie na schodach.
Od kilku dni nie dało się z nią normalnie porozmawiać. Jakby coś ją opętało.
Z babunią z resztą też nie było lepiej. Całe dnie spędzała w kuchni. Naprzemiennie sprzątała i gotowała. Nie chciała mojej pomocy.
Całe dnie przesiadywałam wypróbowując amulety od mojego nocnego gościa. Jak dotąd żaden nie powstrzymał obrazów cisnących mi się przed oczy, gdy tylko dotnę czegoś lub kogoś.
Wierzch mojej lewej dłoni na okrągło był czerwony. Szczypanie się nie było dobrym rozwiązaniem moich problemów, jednak nie znałam innego sposobu by rozwiać wszystkie te "wizje".
Zostało kilka dni do świąt a ja wciąż nie miałam prezentów dla bliskich.
Babunia wygadała się, że tym razem po raz pierwszy od jakiś pięciu lat zjemy kolację wigilijną z rodzicami. Kiedyś skakałabym z radości. Teraz nie dawało mi to żadnej satysfakcji. Chyba już nie wierzyłam, że to w ogóle możliwe.
Ostatnie święta z rodzicami nie są moim najszczęśliwszym wspomnieniem. Pamiętam aż za dobrze niedosamżonego karpia, zimny barszcz z nieodmrożonymi uszkami i kutię, w której brakowało maku. Te wszystkie sztuczne uprzejmości. I prezenty: wielki dmuchany materac dla mnie i puderniczka dla Wiki. Gorszych świąt nigdy nie przeżyłam.
Jedynym wesołym elementem było wtedy ubieranie choinki. Pamiętam doskonale jak śmiałam się z zaplątanej w lametę Wiki czy owijanie taty w łańcuchy. I głos mamy z kąta, kiedy cicho śpiewała kolędy...
Wszystko popsuło się właśnie dzień przed Wigilią. O tamtym dniu najchętniej zapomniałabym na wieki.
***
Wieczorem znów siedziałam przy biurku, tym razem z delikatną, srebrną bransoletką na nadgarstku.
Przyglądałam się porozkładanym zdjęciom. Na wszystkich byłam taka uśmiechnięta...
Kilka dni temu Wiki leżała na kanapie. Podeszłam do niej, by kolejny raz spróbować wyprosić możliwość zaproszenia Gabi do domu. Nie zdążyłam jednak otworzyć ust, kiedy moja siostra wstała z kanapy i ze śmiechem rzuciła mi się na szyję. Nie miałam pojęcia o co jej chodzi. Wyplątałam się jej z objęć i spojrzałam na nią z nutką niepewności (a nóż znowu się na mnie rzuci...?).
- Melka, co ty taka markotna? Nie pamiętam kiedy ostatnio się uśmiechnęłaś! - pokreciła głową z niezadowoleniem. - A teraz nawet nie cieszysz się moją wygraną!
Chodziło jej o jakiś głupi teleturniej w telewizji. Wygrała 1000zł.
No i nadal nie pozwoliła mi zaprosić nikogo do domu. Jedyną osobą, która (poza domownikami) nas "odwiedzała" był bardzo wysoki, chudy, ciemnowłosy i jasnooki doktor Stefan. Był podobno psychologiem. Przychodził regularnie we środy i piątki na "sesje". Wyglądało to tak, że przesiadywał na moim fotelu przez półtorej godziny tygodniowo, zmuszając mnie (leżącą sobie wygodnie na łóżku) do mówienia. Problem w tym, że siedząc całymi dniami w domu nie bardzo miałam o czym, co pan doktor skrupulatnie notował jako "brak chęci do współpracy".
Wiki była nim zachwycona i nie rozumiała mojej dezaprobaty. Uważała, że jest świetnym specjalistą, że nikogo lepszego się nie znajdzie, że...
- Witam szanowną panią - poczułam oddech na szyi.
Mimowolnie się uśmiechnęłam, mimo że nie mogłam odwrócić się i spojrzeć w twarz mojemu gościowi. Sam jego głos wpływał na mnie kojąco.
Otoczył mnie jego zapach. Nadal nie potrafiłam określić czym pachniał...
Za każdym razem, kiedy przychodził chciałam spojrzeć mu w oczy, przyjrzeć się jego twarzy, by sprawdzić, czy moje domysły są trafne. Ale nie mogłam. Coś mnie powstrzymało. Moja twarz ciągle była skierowana ku zdjęciom, a powieki mimowolnie opadły.
- Kolejny amulecik? - z nutką ironii powiedział mój gość. - Wiesz, że to na nic? - zaśmiał się szyderczo. - Komuś takiemu jak ty nawet najsilniejszy amulet by nie pomógł! Jesteś beznadziejna, nie potrafisz panować nad swoim darem... Jesteś po prostu słaba. Nic ci nie pomoże.
Z każdym jego słowem czułam rosnącą irytację. Chciałam rzucić się na niego i coś mu zrobić. Cokolwiek.
Kiedy poczułam, że odzyskuję kontrolę nad moim ciałem, błyskawicznie się odwróciłam i uderzyłam...
... powietrze. Już go nie było.
- TCHÓRZ! - krzyknęłam. - Czego ty się boisz? I czego ode mnie chcesz? - po policzku spłynęła mi pojedyncza łza. - Po co do mnie przychodzisz?! Ujawnij się, wtedy może pogadamy, co?!
Usłyszałam kroki na schodach. Musiałam obudzić babunię...
________________________________________
Proszę bardzo, kolejny rozdział ;>
Mam nadzieję, że się podoba ;3
Dedykowane Emilii (mam nadzieję, że choć trochę spełniłam Twoje oczekiwania :D Starałam się), AAlexsie (której komentarze zawsze bardzo podnoszą mnie na duchu), Kath (której blogi mnie inspirują którą szczerze podziwiam). Dziękuję Wam za to, że jesteście i tu zaglądacie ;***
Wszystkich pozostałych gorąco pozdrawiam z okazji powrotu zimy i przesyłam buziaczki ;3
Wasza Cupcake.
- Mela, złaź mi z drogi! - krzyknęła, gdy w biegu wpadła na mnie na schodach.
Od kilku dni nie dało się z nią normalnie porozmawiać. Jakby coś ją opętało.
Z babunią z resztą też nie było lepiej. Całe dnie spędzała w kuchni. Naprzemiennie sprzątała i gotowała. Nie chciała mojej pomocy.
Całe dnie przesiadywałam wypróbowując amulety od mojego nocnego gościa. Jak dotąd żaden nie powstrzymał obrazów cisnących mi się przed oczy, gdy tylko dotnę czegoś lub kogoś.
Wierzch mojej lewej dłoni na okrągło był czerwony. Szczypanie się nie było dobrym rozwiązaniem moich problemów, jednak nie znałam innego sposobu by rozwiać wszystkie te "wizje".
Zostało kilka dni do świąt a ja wciąż nie miałam prezentów dla bliskich.
Babunia wygadała się, że tym razem po raz pierwszy od jakiś pięciu lat zjemy kolację wigilijną z rodzicami. Kiedyś skakałabym z radości. Teraz nie dawało mi to żadnej satysfakcji. Chyba już nie wierzyłam, że to w ogóle możliwe.
Ostatnie święta z rodzicami nie są moim najszczęśliwszym wspomnieniem. Pamiętam aż za dobrze niedosamżonego karpia, zimny barszcz z nieodmrożonymi uszkami i kutię, w której brakowało maku. Te wszystkie sztuczne uprzejmości. I prezenty: wielki dmuchany materac dla mnie i puderniczka dla Wiki. Gorszych świąt nigdy nie przeżyłam.
Jedynym wesołym elementem było wtedy ubieranie choinki. Pamiętam doskonale jak śmiałam się z zaplątanej w lametę Wiki czy owijanie taty w łańcuchy. I głos mamy z kąta, kiedy cicho śpiewała kolędy...
Wszystko popsuło się właśnie dzień przed Wigilią. O tamtym dniu najchętniej zapomniałabym na wieki.
***
Wieczorem znów siedziałam przy biurku, tym razem z delikatną, srebrną bransoletką na nadgarstku.
Przyglądałam się porozkładanym zdjęciom. Na wszystkich byłam taka uśmiechnięta...
Kilka dni temu Wiki leżała na kanapie. Podeszłam do niej, by kolejny raz spróbować wyprosić możliwość zaproszenia Gabi do domu. Nie zdążyłam jednak otworzyć ust, kiedy moja siostra wstała z kanapy i ze śmiechem rzuciła mi się na szyję. Nie miałam pojęcia o co jej chodzi. Wyplątałam się jej z objęć i spojrzałam na nią z nutką niepewności (a nóż znowu się na mnie rzuci...?).
- Melka, co ty taka markotna? Nie pamiętam kiedy ostatnio się uśmiechnęłaś! - pokreciła głową z niezadowoleniem. - A teraz nawet nie cieszysz się moją wygraną!
Chodziło jej o jakiś głupi teleturniej w telewizji. Wygrała 1000zł.
No i nadal nie pozwoliła mi zaprosić nikogo do domu. Jedyną osobą, która (poza domownikami) nas "odwiedzała" był bardzo wysoki, chudy, ciemnowłosy i jasnooki doktor Stefan. Był podobno psychologiem. Przychodził regularnie we środy i piątki na "sesje". Wyglądało to tak, że przesiadywał na moim fotelu przez półtorej godziny tygodniowo, zmuszając mnie (leżącą sobie wygodnie na łóżku) do mówienia. Problem w tym, że siedząc całymi dniami w domu nie bardzo miałam o czym, co pan doktor skrupulatnie notował jako "brak chęci do współpracy".
Wiki była nim zachwycona i nie rozumiała mojej dezaprobaty. Uważała, że jest świetnym specjalistą, że nikogo lepszego się nie znajdzie, że...
- Witam szanowną panią - poczułam oddech na szyi.
Mimowolnie się uśmiechnęłam, mimo że nie mogłam odwrócić się i spojrzeć w twarz mojemu gościowi. Sam jego głos wpływał na mnie kojąco.
Otoczył mnie jego zapach. Nadal nie potrafiłam określić czym pachniał...
Za każdym razem, kiedy przychodził chciałam spojrzeć mu w oczy, przyjrzeć się jego twarzy, by sprawdzić, czy moje domysły są trafne. Ale nie mogłam. Coś mnie powstrzymało. Moja twarz ciągle była skierowana ku zdjęciom, a powieki mimowolnie opadły.
- Kolejny amulecik? - z nutką ironii powiedział mój gość. - Wiesz, że to na nic? - zaśmiał się szyderczo. - Komuś takiemu jak ty nawet najsilniejszy amulet by nie pomógł! Jesteś beznadziejna, nie potrafisz panować nad swoim darem... Jesteś po prostu słaba. Nic ci nie pomoże.
Z każdym jego słowem czułam rosnącą irytację. Chciałam rzucić się na niego i coś mu zrobić. Cokolwiek.
Kiedy poczułam, że odzyskuję kontrolę nad moim ciałem, błyskawicznie się odwróciłam i uderzyłam...
... powietrze. Już go nie było.
- TCHÓRZ! - krzyknęłam. - Czego ty się boisz? I czego ode mnie chcesz? - po policzku spłynęła mi pojedyncza łza. - Po co do mnie przychodzisz?! Ujawnij się, wtedy może pogadamy, co?!
Usłyszałam kroki na schodach. Musiałam obudzić babunię...
________________________________________
Proszę bardzo, kolejny rozdział ;>
Mam nadzieję, że się podoba ;3
Dedykowane Emilii (mam nadzieję, że choć trochę spełniłam Twoje oczekiwania :D Starałam się), AAlexsie (której komentarze zawsze bardzo podnoszą mnie na duchu), Kath (której blogi mnie inspirują którą szczerze podziwiam). Dziękuję Wam za to, że jesteście i tu zaglądacie ;***
Wszystkich pozostałych gorąco pozdrawiam z okazji powrotu zimy i przesyłam buziaczki ;3
Wasza Cupcake.
sobota, 9 marca 2013
Melissa Carlstone, czyli wielka nieświadomość. Rozdział IV: Bank czarodziejów
Śnieżnobiały budynek królował na całej Pokątnej. Melissa chłonęła wzrokiem
wszystko wokół siebie, idąc po białych, kamiennych schodkach.
- Co to jest? - zapytała Weasley'a, wskazując stworka o śniadej, chytrej twarzy, spiczastej bródce, długich palcach i stopach o wzroście przybliżonym jedenastolatce. Ubrany był w szkarłatno-złotą liberię i stał przy drzwich do budynku.
- To goblin - odparł Ron prowadząc dziewczynkę do potężnych drzwi z brązu.
Goblin ukłonił się im, kiedy go mijali.
Za drzwiami z brązu kryły się drugie, tym razem srebrne. Ron chciał iść dalej, jednak dziewczynka przystanęła, by przeczytać wiersz wygrawerowany na wrotach.
- Wejdź tu, przybyszu, lecz pomnij na los, tych, którzy dybią na cudzy trzos. Bo ci, którzy biorą, co nie jest ich, wnet pożałują żądz niskich swych. Więc jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch i wykraść złoto, obrocisz się w proch. Złodzieju, strzeż się, usłyszałeś dzwon co ci zwiastuje pewny, szybki zgon. Jeśli zagarniesz cudzy trzos, znajdziesz nie złoto, lecz marny los - tekst wywarł na dziewczynce niemałe wrażenie tak, że już przy czwartej linijce zaczął drżeć jej głos.
- Spokojnie, Melisso. Nie jesteśmy złodziejami. Jednak radzę nigdy nie próbować się tu włamywać - rudzielec położył rękę na ramieniu jedenastolatki i popchnął ją lekko do przodu.
Weszli do wielkiej marmurowej sali, wokół której ścian ciągnął się długi kontuar, za którym siedziało mnóstwo goblinów. Jedni zapisywali coś w wielkich księgach, inni odliczali na wagach monety, jeszcze inni zaś przyglądali się przez lupy błyszczącym w świetle kamieniom. Cała sala roiła się od stworków wskazujących klientom któreś z nieskończonej ilości drzwi, ukrytych w ścianach banku.
- Witaj w Banku Gringotta - szepnął dziewczynce pan Weasley, podchodząc do kontuaru.
Melissa nie mogła oderwać wzroku od jednej z czarownic. Miała ona długie, jasne włosy i jasną cerę. Żywo gestykulując kłóciła się cicho z jednym z urzędników.
- Dzień dobry - głos Rona odwrócił uwagę jedenastolatki od awanturującej się czarownicy.
- W czym mogę szanownemu państwu pomóc? - zapytał goblin, wychylając się zza kontuaru, by przyjrzeć się dokładniej swoim klientom.
- Jestem Ron Wealsey i chciałabym dostać się do swojego sejfu.
- Ma pan klucz?
- Jasne - goblin już obracał w palcach wspomniany przedmiot.
- W porządku. Coś jeszcze?
- To jest Melissa Carlstone - urzednik zsunął okulary na czubek nosa i kiwając głową, spojrzał krytycznie na dziewczynkę. - Jest z rodziny niemagicznej i chciałaby wymienić pieniądze.
- Nie będzie to konieczne - odparł goblin, po czym schylił się i wyciągnął zawiniątko z jednej z szuflad. - Proszę, szanowna pani, oto klucz do pani sejfu.
Melissa niepewnie chwyciła podawany przed stworka przedmiot.
- Jak to...? - zapytał zdezorientowany Ron. - Przecież czarodzieje z rodzin niemag...
- Ona jest wyjątkowa. Ktoś oddał jej część swojego majątku... I nie, nie powiem kto - odparł urzednik. - Potrzeba kogoś, kto was zaprowadzi do waszych krypt- mruknął po chwili ciszy. - Gryfek! - krzyknął.
Właśnie wywołany goblin akurat kłócił się z blond czarownicą. Razem z nią podszedł do Weasley'a i Melissy.
- Proszę za mną.
Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w energiczną kobietę, wciąż kłócącą się z Gryfkiem.
- Luna...? - Ron z zaskoczeniem zatrzymał się i złapał czarownicę za ramię.
- Ron! - jasnowłosa odwróciła się i rzuciła mężczyźnie na szyję.
- Gdzieś ty się podziewała? - zapytał, gdy go puściła.
- A gdzie mnie nie było! - zachichotała. - Lecicie do krypt? No to nie będę przeszkadzać, bo muszę tu znaleźć jakiegoś goblina, który łaskawie mi powie co się stało z moim kluczem. Na wszystkie glęgatki, jestem pewna, że to ten! No, do zobaczenia Ronie Weasley! - rozległ się trzask i już jej przy nich nie było.
- Kto to był? - cicho zapytała ciemnowłosa dziewczynka.
- Długo by opowiadać... Stara znajoma...
Z brzęczącą u boku sakiewką Melissa wraz z Weasley'em ruszyła na Pokątną.
- Skąd ty masz tyle pieniędzy... - zastanawiał się głośno rudzielec.
- Pan goblin powiedział, że ktoś dał mi część majątku... - mruknęła, wzruszyła ramionami i zaczęła przyglądać się witrynom sklepów. - Od czego zaczniemy?
- Zerknij na listę z listu - podpowiedział jej Ron. - Tam masz wypisane wszystko, co będzie ci potrzebne.
Dziewczynka posłusznie wyciągnęła z torby kopertę z herbem Hogwartu i wzięła do ręki listę z potrzebnym wyposażeniem.
- Czytaj.
- A więc tak...
Umundurowanie
Studenci pierwszego roku muszą mieć:
1. Trzy komplety szat roboczych (czarnych)
2. Jedną zwykłą spiczastą tiarę dzienną (czarną)
3. Jedną parę rękawic ochronnych (ze smoczej skóry albo podobnego rodzaju)
4. Jeden płaszcz zimowy (czarny, zapinki srebrne)
UWAGA: wszystkie stroje uczniów powinny być zaopatrzone w naszywki z imieniem.
Podreczniki
Wszyscy studenci powinni mieć po jednym egzemplarzu następujących dzieł:
Standardowa księga zaklęć (1 stopień) Mirandy Goshawk
Dzieje magii Bathildy Bagshot
Teoria magii Alberta Wafflinga
Wprowadzenie do transmutacji (dla początkujących) Emerika Switcha
Tysiąc magicznych ziół i grzybów Phyllidy Spore
Magiczne wzory i napoje Arseniusa Jiggera
Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć Newta Scamandera
Samoobrona magiczna Grindy Heffels
Pozostałe wyposażenie
1 różdżka
1 kociołek (cynowy, rozmiar 2)
1 zestaw szklanych lub kryształowych fiolek
1 teleskop
1 miedziana waga z odważnikami
Studenci mogą także mieć jedną sowę ALBO jednego kota, ALBO jedną ropuchę.
- Co to jest? - zapytała Weasley'a, wskazując stworka o śniadej, chytrej twarzy, spiczastej bródce, długich palcach i stopach o wzroście przybliżonym jedenastolatce. Ubrany był w szkarłatno-złotą liberię i stał przy drzwich do budynku.
- To goblin - odparł Ron prowadząc dziewczynkę do potężnych drzwi z brązu.
Goblin ukłonił się im, kiedy go mijali.
Za drzwiami z brązu kryły się drugie, tym razem srebrne. Ron chciał iść dalej, jednak dziewczynka przystanęła, by przeczytać wiersz wygrawerowany na wrotach.
- Wejdź tu, przybyszu, lecz pomnij na los, tych, którzy dybią na cudzy trzos. Bo ci, którzy biorą, co nie jest ich, wnet pożałują żądz niskich swych. Więc jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch i wykraść złoto, obrocisz się w proch. Złodzieju, strzeż się, usłyszałeś dzwon co ci zwiastuje pewny, szybki zgon. Jeśli zagarniesz cudzy trzos, znajdziesz nie złoto, lecz marny los - tekst wywarł na dziewczynce niemałe wrażenie tak, że już przy czwartej linijce zaczął drżeć jej głos.
- Spokojnie, Melisso. Nie jesteśmy złodziejami. Jednak radzę nigdy nie próbować się tu włamywać - rudzielec położył rękę na ramieniu jedenastolatki i popchnął ją lekko do przodu.
Weszli do wielkiej marmurowej sali, wokół której ścian ciągnął się długi kontuar, za którym siedziało mnóstwo goblinów. Jedni zapisywali coś w wielkich księgach, inni odliczali na wagach monety, jeszcze inni zaś przyglądali się przez lupy błyszczącym w świetle kamieniom. Cała sala roiła się od stworków wskazujących klientom któreś z nieskończonej ilości drzwi, ukrytych w ścianach banku.
- Witaj w Banku Gringotta - szepnął dziewczynce pan Weasley, podchodząc do kontuaru.
Melissa nie mogła oderwać wzroku od jednej z czarownic. Miała ona długie, jasne włosy i jasną cerę. Żywo gestykulując kłóciła się cicho z jednym z urzędników.
- Dzień dobry - głos Rona odwrócił uwagę jedenastolatki od awanturującej się czarownicy.
- W czym mogę szanownemu państwu pomóc? - zapytał goblin, wychylając się zza kontuaru, by przyjrzeć się dokładniej swoim klientom.
- Jestem Ron Wealsey i chciałabym dostać się do swojego sejfu.
- Ma pan klucz?
- Jasne - goblin już obracał w palcach wspomniany przedmiot.
- W porządku. Coś jeszcze?
- To jest Melissa Carlstone - urzednik zsunął okulary na czubek nosa i kiwając głową, spojrzał krytycznie na dziewczynkę. - Jest z rodziny niemagicznej i chciałaby wymienić pieniądze.
- Nie będzie to konieczne - odparł goblin, po czym schylił się i wyciągnął zawiniątko z jednej z szuflad. - Proszę, szanowna pani, oto klucz do pani sejfu.
Melissa niepewnie chwyciła podawany przed stworka przedmiot.
- Jak to...? - zapytał zdezorientowany Ron. - Przecież czarodzieje z rodzin niemag...
- Ona jest wyjątkowa. Ktoś oddał jej część swojego majątku... I nie, nie powiem kto - odparł urzednik. - Potrzeba kogoś, kto was zaprowadzi do waszych krypt- mruknął po chwili ciszy. - Gryfek! - krzyknął.
Właśnie wywołany goblin akurat kłócił się z blond czarownicą. Razem z nią podszedł do Weasley'a i Melissy.
- Proszę za mną.
Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w energiczną kobietę, wciąż kłócącą się z Gryfkiem.
- Luna...? - Ron z zaskoczeniem zatrzymał się i złapał czarownicę za ramię.
- Ron! - jasnowłosa odwróciła się i rzuciła mężczyźnie na szyję.
- Gdzieś ty się podziewała? - zapytał, gdy go puściła.
- A gdzie mnie nie było! - zachichotała. - Lecicie do krypt? No to nie będę przeszkadzać, bo muszę tu znaleźć jakiegoś goblina, który łaskawie mi powie co się stało z moim kluczem. Na wszystkie glęgatki, jestem pewna, że to ten! No, do zobaczenia Ronie Weasley! - rozległ się trzask i już jej przy nich nie było.
- Kto to był? - cicho zapytała ciemnowłosa dziewczynka.
- Długo by opowiadać... Stara znajoma...
***
Z brzęczącą u boku sakiewką Melissa wraz z Weasley'em ruszyła na Pokątną.
- Skąd ty masz tyle pieniędzy... - zastanawiał się głośno rudzielec.
- Pan goblin powiedział, że ktoś dał mi część majątku... - mruknęła, wzruszyła ramionami i zaczęła przyglądać się witrynom sklepów. - Od czego zaczniemy?
- Zerknij na listę z listu - podpowiedział jej Ron. - Tam masz wypisane wszystko, co będzie ci potrzebne.
Dziewczynka posłusznie wyciągnęła z torby kopertę z herbem Hogwartu i wzięła do ręki listę z potrzebnym wyposażeniem.
- Czytaj.
- A więc tak...
HOGWART
SZKOŁA
MAGII I CZARODZIEJSTWA
SZKOŁA
MAGII I CZARODZIEJSTWA
Umundurowanie
Studenci pierwszego roku muszą mieć:
1. Trzy komplety szat roboczych (czarnych)
2. Jedną zwykłą spiczastą tiarę dzienną (czarną)
3. Jedną parę rękawic ochronnych (ze smoczej skóry albo podobnego rodzaju)
4. Jeden płaszcz zimowy (czarny, zapinki srebrne)
UWAGA: wszystkie stroje uczniów powinny być zaopatrzone w naszywki z imieniem.
Podreczniki
Wszyscy studenci powinni mieć po jednym egzemplarzu następujących dzieł:
Standardowa księga zaklęć (1 stopień) Mirandy Goshawk
Dzieje magii Bathildy Bagshot
Teoria magii Alberta Wafflinga
Wprowadzenie do transmutacji (dla początkujących) Emerika Switcha
Tysiąc magicznych ziół i grzybów Phyllidy Spore
Magiczne wzory i napoje Arseniusa Jiggera
Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć Newta Scamandera
Samoobrona magiczna Grindy Heffels
Pozostałe wyposażenie
1 różdżka
1 kociołek (cynowy, rozmiar 2)
1 zestaw szklanych lub kryształowych fiolek
1 teleskop
1 miedziana waga z odważnikami
Studenci mogą także mieć jedną sowę ALBO jednego kota, ALBO jedną ropuchę.
PRZYPOMINA
SIĘ RODZICOM I OPIEKUNOM, ŻE STUDENTON PIERWSZYCH LAT NIE ZEZWALA SIĘ NA
POSIADANIE WŁASNYCH MIOTEŁ.
- To zacznijmy od szat - powiedział Ron, po czym ruszyli Pokątną w stronę sklepu madame Malkin.
***
- No Well, a teraz powiedz mi, jak sprawdzimy, czy ktoś z jej rodziny nie jest czarodziejem?
- Jak to jak! - prychnął ciemnowłosy. - Zapytamy się jej. Podliżesz się, jak to potrafisz najlepiej, Malfoy. I poznamy odpowiedź.
_________________________________________________
Przepraszam, ze tak długo kazałam Wam czekać!
Postaram się teraz ponadrabiać zaległości ;>
Dedyk dla wszystkich czytających ;*
Dedyk dla wszystkich czytających ;*
Kategorie:
Fanfic,
Fantasy,
Harry Potter,
Magia,
Melissa Carlstone
Subskrybuj:
Posty (Atom)