niedziela, 4 maja 2014

#CCC, czyli Cała Cukierkowa Cupcake. [1]

Przepraszam, jeśli na to trafiliście. Internety rządzą się swoimi prawami, a ja potrzebuję małych wyjaśnień. Nie pytajcie. Ten post będzie inny niż zwykle i wybaczcie.

Mnóstwo błędów, ale zero siły czy chęci. Dół bardzo.

~~·~~·~~·~~·~~

Gdzieś kiedyś przeczytałam, że żeby poznać siebie najlepiej jest napisać o sobie bajkę. Co więcej, wymyślić sobie szczęśliwe zakończenie, do którego będzie się dążyć. Może warto spróbować?
Ekhem.

W małym mieście, w pewien wtorek na świat przyszła dziewczynka. Jej rodzina była normalna. Mama i tata. Podobno się kochający. Pewnie szczęśliwi. Mała dziewczynka od małego była... jaka ja właściwie byłam? *przekopuje pamięć* Była mała, krucha i humorzasta. Zwłaszcza to ostatnie zostało jej po dzis dzień (a warto nadmienić, że żyje już ponad osiemnaście wiosen...). Tak czy inaczej, mała dziewczynka dawała się wszystkim we znaki. Zasłyszała nawet historię jakoby to przez jej humorki, fochy i histerie radośni rodzice zerwali sporą cześć swoich kontaktów. Cóż, takie życie. Dziewczynka dorastała więc głównie w towarzystwie rodziców, dziadków, babciów, wujków, ciociów, kuzynów i kuzynek, dalszej i bliższej rodziny (chociaż ta teoretycznie nie jest taka duża), a także ewentualnych dzieci z podwórka. Właśnie przez "podwórko" dziewczynka poznała swoją pierwszą prawdziwą przyjaciółkę. W dodatku w pełni realną. Po dziś dzień ckliwie uśmiecha się na wspomnienie parkingu i malowania kredą. Ta przyjaźń trwa już dobrze 10 lat i nie wygląda na to, by miała się ku końcowi. Przynajmniej ta jedna. Od zawsze jednak dziewczynka była w większości jednak typem samotniczki - może przez te swoje histerie do tego doprowadziła? Ale, o ironio, mimo swojego pragnienia spokoju bez ludzi, wciąż dążyła do tego, by jednak znaleźć kogoś w tłumie, do kogo mogła się odezwać. Oczywiście natrafiała na lepsze i gorsze pseudoprzyjaźnie, ale do nikogo się nie przywiązywała. Oprócz Smerfetki, z którą wciąż co jakiś czas wyprowadzają psy. O ile ta ma czas i nie spotyka się z kimś ze swojego przerośniętego grona znajomych, no cóż. Tak jakoś tuła się przez większość życia głównie samotnie. Nie umie nawiązywać znajomości, ma ciągłe wrażenie, że czegoś w niej brakuje. Sama jednak nie umie jednoznacznie określić czego. Takie życie.
Klasa szósta była swego rodzaju przełomem. Nabrała pewności siebie i pogodnego spojrzenia na świat. Wtedy promieniała. Pamięta po dziś dzień, jak przyjaciółki z tamtego okresu zwracały jej uwagę na zaloty chłopaka, w którym sama kochała się... dwa lata wcześniej. Nie zeszła się z nim, ale wciąż nieśmiało się uśmiechają, gdy mijają się ulicą. Czasem zdecydują się na "cześć". Szósta klasa, czas pożegnań. Zżyła się z tymi ludźmi, mimo że towarzystwo nie było wyszukane i pełno było z nim problemów. Przyzwyczaiła się. Mimo określenia "najgorsza klasa w szkole" nabierającego nowego znaczenia (doklejana kartka na uwagi chyba o czymś świadczy?), ta garstka dzieci, później już nastolatków, zgrała się akurat wtedy do tego stopnia, że było ciężko się rozejść i odejść do nowej szkoły. Mimo całej niechęci do samej tej placówki oświatowej (och, taki piękny synonim!). Nowa szkoła, nowi ludzie, szanse na nowe przyjaźnie... w większości zmarnowane. Nasza bohaterka (czyt. ja) należała zawsze do tych "grzecznych uczniów, niesprawiających problemów wychowawczych". Tak, super, problem w tym, że większość takich jest sama. SAMA. S-A-M-A. S. A. M. A. Dziewczynka nigdy nie miała problemów z nauką. Bystra po rodzicach, z dość dobrą pamięcią słuchowo-wzrokową, podobno inteligentna. W swojej "inteligencji" jednak często strasznie pogubiona. Bez problemu zyskuje sympatię nauczycieli, uśmiecha się i umie większość z nich owinąć sobie wokół palca, co bezkarnie wykorzystuje, kiedy tylko może. Szkoda, że na rówieśników tak to nie działa.
Od dzieciństwa kochała recytować. Teatr szybko staje się jej pasją. Zaczęła wiązać z tym przyszłość, już kiedy w piątej klasie występowała w przedstawieniach religijnych i była chwalona za dykcję i głos. Nie do śpiewu. Tak do mówienia. Że jest nośny. Czy coś. Może i drzemie w niej jakaś drobinka talentu aktorskiego, tak czy inaczej korzysta z tej ciupki, ile tylko wlezie. I kiedy tylko nadejdzie okazja. Tak czy inaczej w pierwszej gimnazjum, w nowej szkole, w której ma zostać jeszcze sześć lat, wstąpiła do szkolnego teatru. Nie wiedziała, jak wielką ostoją i jednocześnie powodem kolejnych lawin kłopotów może być ukochane miejsce w szkole. Teraz wie i boi się co ją jeszcze czeka. To właśnie tam poznała najbliższe serduszku osoby w tym okresie życia. Bez zagłębiania się w szczegóły - znalazła bratnią duszę (chociaż teraz już nie jest taka pewna...), grała małe dziewczynki, rozważała problemy metafizyczne, podkochiwała się w starszych kolegach, wygłupiała się... *ten fragment zostanie jeszcze uzupełniony o przynajmniej jedną historię, nie zapomnij Cup o 3ciej gimbazie, o M i o A*
Jeśli jednak chodzi o klasę... W gimnazjum nasza bohaterka nie znalazła sobie wśród rówieśników nikogo na dłuższą przyjaźń. Coś gdzieś kiedyś się w niej zatrzasnęło i nie umiała się zaangażować. Zamiast tego zdobyła tytuł laureatki z polskiego i biologii. Można? Można. W tym czasie też natafiła na grubą przeszkodę w postaci dołka pisarskiego, który ciągnął jej się przez drugą i trzecią klasę gimnazjum. Och, nie wspomniałam wcześniej, że zdarzało jej się coś pisać? No, to teraz wspominam. Lubiła pisać. Już w podstawówce czuła do tego pociąg (gdyby nie to, pewnie nawet nigdy nie powstałby ten blog). W desperacji zakładała kolejne zaszyty na swoje opowiadania, które niestety zazwyczaj kończyły się po kilku stronach zapisanych jej kulfoniastym pismem.
Dziękowała Bogu za zakończenie gimnazjum. Modliła się o to, by odpocząć i oto Bóg dał jej cudowne wakacje, które nosi w swoim serduszku cały czas. Nie będę się zagłębiać w szczegóły. Po prostu coś się w niej przełamało i zza onieśmielonej nagle przez gimbazę dziewczynki znów wyłoniła się ta promienna osóbka z szóstej klasy. Cieszyła się każdym dniem i... jakoś to było.
Kiedy zaczęło się liceum wciąż nosiła w sobie wakacyjną radość. W jej klasie okazały się być dwie osoby, które skądś przez coś znała. Zaczęła z nimi trzymać, szybko zebrały się we trzy. Na obecne potrzeby nazwijmy te dwie pozostałe Parką. Już pierwszego dnia w szkole Parka dogadały się i siedziały ze sobą na matmie, więc dziewczynka, chcąc nie chcąc, usiadła z kimś innym, z kim również miała się dogadywać. Przez miesiąc. Tak czy inaczej Parka i dziewczynka umacniały więzi. Wkrótce do ich grupki dołączyła jeszcze S. Niedługo po niej grupka powiększyła się o Papużki i liczyła sobie sześć osób. Idealna liczba na grupkę przyjaciółek szkolnych: ławki w szkole są po dwie lub po trzy osoby. Po prostu cudownie. Nikt nie wie kiedy jedna z Parki zaczęła się oddalać, a kiedy wróciła... doczepiła się do nich również A. Grupka miała siedem osób. Szczęśliwa siódemka. Maj i czerwiec były najszczęśliwszymi miesiącami dla nich wszystkich. Dziewczynka nigdy nie czuła z nikim takiej więzi. W czasie wakacji wszystko klapło. A po nich grupka liczyła sześć osób i nie obejmowała już dziewczynki.

_____
Koniec smutów na dziś. Amen. Dalsze rozważania, kiedy będę coś widzieć przez łzy.

Pozdrawiam.

Cupcake.

1 komentarz:

  1. No to blogger mnie nienawidzi. Bo usuwa to co piszę.
    A konkretniej komentarz.
    Egh.
    Więc... Nie informuję cię o nim osobiście - na gg... Bo to nie ma sensu. Ten komentarz nie jest komentarzem samym w sobie... Możesz go nie zauważyć... Zniknie pośród rozmów... Pośród pisania... Dialogów... Blogów... Wakacyjnych spotkań.. Wyjść... Wrażeń... Energii... Zakończenia... Płaczów - śmiechów... Wyjazdów...
    Może zginie i nigdy go nie przeczytasz?
    A może przeczytasz go zaraz, teraz?
    Nie wiem. Wiem, że będzie bez ładu i składu. Pełen trzykropków. I nie będzie miał emotek. I nie będzie staranny. I będzie miał błędy. I nie będzie się skupiał na długości.
    Bo to nie jest komentarz. To jest wyznanie. Ode mnie dla ciebie.
    Natchnęłaś mnie. Natchnęłaś mnie do napisania czegoś takiego...
    Nie będę ci komplementować i słodzić. Nie będę truć o stylu pisania...
    Bo wszystko było takie jakie być powinno. Pierwszy raz czułam, że mimo powtórek tekst jest prawdziwy. Włożyłaś tam cząstkę siebie. Dużą cząstkę. Właściwie całą siebie.
    A ja nigdy w życiu nie widziałam takich ciarek na moich rękach.
    Mimo, że znam tą historię... Mimo, że mniej więcej ją rozumiem. Jestem z Tobą i wgl...
    To wczułam się jakbym czytała ją po raz pierwszy... Poznawała cię na nowo...
    To piękne. I nie kłamię. Oddałaś mi tym tekstem swoje serce.
    Przyszłam z zamiarem ochrzanienia Cię, ale po prostu patrzę się na to i nie jestem w stanie tego zrobić...
    Nie podziwiam cię. Nie oceniam. Po prostu czytam... Czytam i nie mogę się oderwać... a gdy się kończy, czuję się jakbym znała Cię lepiej niż siebie, choć naprawdę nie wiem o Tobie niczego... I wiesz co? TO jest prawdziwa magia.
    Mówi Ci to zarozumiała Kathie...
    Która właśnie przyznaje przed całym bloggerem, że Cię podziwia.
    Kocham Cię ♥ (o, jednak jest znaczek)
    Pozdrawiam.
    ~ Kath.

    OdpowiedzUsuń